sobota, 29 sierpnia 2015

Wiedza tajemna w Egipcie

Julian Ochorowicz
„Wiedza tajemna w Egipcie”

Prawdopodobnie w Egipcie nauczanie było raczej odgadywaniem symbolów niż wykładem. Misterie były
objawiane, nie objaśniane, przypuszczano bowiem, że tylko ten, kto sam doszedł prawdy, zasługiwał na nią;
a tendencja ta była powszechna w nauce kapłańskiej, zawsze bowiem za źródło prawdy uważali objawienie,
nawet wtedy, kiedy własną pracą do niej doszli. Można Egipt uważać za główną ojczyznę tej
antypoglądowej metody nauczania.
Zdaje się, że obok wspomnianych ćwiczeń, od nowicjuszów wymagano postów i różnych prac
fizycznych, mających na celu poznanie wytrwałości kandydata i zahartowanie jego ciała.
Czy były także próby, w rodzaju tych, jakie później stosowano np. w świątyniach eleuzyńskich - a które
w następnych wiekach przejęli wolnomularze?
Być może, chociaż jako polegające na farsach i fantasmagoriach, nie odpowiadały poważnej naturze
egipskiego umysłu i dlatego, przynajmniej w tej samej formie, są wątpliwe.
Ponieważ jednak niektóre fragmenty prób eleuzyjskich niewątpliwie pochodzą z Egiptu, przytoczę je w
kilku obrazkach.
Nie znalibyśmy nigdy tych sekretów, gdyby nie buntownicza natura jednego dytyrambisty greckiego,
który z narażeniem życia, ogłosił je światu. Mowa to o Diagorasie z Melos, tym, o którego skazaniu na
śmierć przez kapłanów, za zdradę przysięgi, bezimiennie wspomina Arystofanes. Otóż ów Diagoras, przez
niektórych zaliczany do sofistów, rozmyślając nad wiarą swych współobywateli, doszedł do przekonania, że
mitologia grecka jest stekiem głupstw i niedorzeczności, i wsparty na Demokrycie, u którego uczył się
filozofii, postanowił rozpocząć między rodakami propagandę nowych pojęć. Słysząc jednak ze wszech stron
powoływanie na potęgę kapłanów eleuzyńskich, jako dowód nadziemskiej pomocy, jaką bogowie niosą
wtajemniczonym, postanowił sam się wtajemniczyć.
Przyjmowanie nowicjuszów odbywało się tylko raz na 3 lata i trwało 9 dni. Trzy pierwsze poświęcano
modlitwie, postom, oczyszczeniom i ofiarom, oraz procesjom nad brzegiem morza.
Czwarty dzień zajmowały tańce święte i pantomimy, wyobrażające porwanie Prozerpiny, oraz odkrycie
sztuki agronomicznej (kapłani egipscy zaliczali sztukę uprawy roli również do swoich tradycji, oni to dawali
ludowi rady dotyczące uprawy roli), wreszcie zabawy i uczta na łące.
Piątego dnia pochód z pochodniami, naśladowany z Sais w Egipcie: kandydaci postępują po dwóch z
pochodniami w ręku, a następnie, zawsze w grobowym milczeniu, podają sobie i odbierają pochodnie z ręki
do ręki. Miało to symbolizować braterstwo światła w zakonie.
Szóstego dnia iluminacja i muzyka na cześć Bachusa: kapłani śpiewają hymny i idą z procesją do
świątyni.
To wszystko odbywało się jawnie.
Teraz zaczynają się próby tajemne, które zajmują „trzy dni mistyczne”.
Kandydaci zbierają się w sali zupełnie ciemnej, u wrót tajemnego przybytku. Naraz wrota otwierają się z
trzaskiem, a w głębi ukazuje się obraz szalonej burzy: wiatr świszcze, pioruny biją, błyskawice oświetlają
widnokrąg, ziemia drży pod nogami. Z głębi przepaści wychylają się węże syczące. Słychać jęki i krzyki
rozpaczy, a przy świetle błyskawic ukazują się co chwila straszne widziadła, trupy zakrwawione, szkielety i
potwory różnych kształtów.
Po chwili wszystko cichnie i zasłona zapada. Podnosząc się znów, odsłania widok Teatru (piekła). Ofiary
poddane mękom różnego rodzaju, duszący zapach siarki i rzeki płomienne straszą nowicjuszów, którzy
jednak po chwili, dla uspokojenia, otrzymują widok pól elizejskich (nieba), tchnących wiosenną rozkoszą.
Cieniste gaje kryją pary kochanków, przeczyste strumienie szemrzą rozkosznie - scena zasypuje się
kwiatami, na łąkach widać wspaniałe uczty, a z dala dolatują dźwięki uroczej muzyki.
To tylko prolog, teraz nastąpi właściwa tragikomedia. Po powtórzeniu przysięgi na dochowanie wiecznej
tajemnicy przed posągiem Cerery, lśniącym od złota i drogich kamieni, i po przemowie Wielkiego Kapłana,
który zapewnia wtajemniczonym życie pełne rozkoszy - dodając, że zjednuje się bogów ofiarami dla
kapłanów kandydatów rozdzielają i umieszczają osobno, w ciemności.
Diagoras, siedząc w swej celi, podsłuchał rozmowę maszynistów, którzy jednego z kandydatów
omdlałego wynieśli tam dla ratunku.
- Jak zacząłem udawać węża, nie wytrzymał i zemdlał - mówi jeden z aktorów.
Diagoras rozmyślał z oburzeniem nad tym co słyszał, gdy dano mu znać, że na niego kolej. Stawiono go
przed obliczem sześciu kapłanów zamaskowanych, w białych szatach egipskich, oblamowanych srebrem,
stojących przed wielkim stołem. Na stole leżały trupie głowy, szkielety i puchary z cykutą.
- Nowicjuszu - rzekł najstarszy z nich - zanim przestąpisz święte progi, przypatrz się przedmiotom. Są to
czaszki tych, którzy odważyli się zdradzić nasze tajemnice. Czy masz dosyć odwagi, aby przejść ostatnie
próby?
- Mam.
- Przysięgnij więc na brodę Demiurga, że raczej pozwolisz sobie wydrzeć życie, niż jedną z naszych
tajemnic.
- Przysięgam.
Po trzykrotnym powtórzeniu długiego tekstu przysięgi, czterech drabów ujęło go za ramiona i
poprowadziło na „pole śmierci”.
Przeszedłszy przez jakiś ciemny korytarz, w którym różne potwory, wśród pisków i wrzasków otwierały
nań paszcze przy świetle błyskawic, znalazł się naraz przed wąskim wejściem, strzeżonym przez dwóch
cyklopów z podniesionymi pałkami.
„Postanowiłem mimo to iść naprzód - mówi Diagoras - ale w chwili, gdym się zbliżył, owi cyklopi
uderzyli pałkami w skałę i ziemia zapadła się pode mną. Znalazłem się w jakiejś piwnicy z przyborami do
tortur wszelkiego rodzaju; z jednej strony leżały na ziemi szczątki pokrajanych i krwawych trupów, z drugiej
stali kaci, poprzebierani w ohydne maski.
Uśmiechałem się z politowaniem nad tą szopką, gdy dwóch oprawców, przebranych za egipskiego boga
Anubisa, chwyciło mnie wpół, z chęcią niby przepiłowania mego ciała wielką piłą trzymaną w rękach, ale
ponieważ jeden z nich zbyt ordynarnie mnie ujął i zranił łokciem w oko, niewiele myśląc, chwyciłem drąg
żelazny, który stał w kącie i grzmotnąłem go nim przez plecy. Upadł jak długi, a tymczasem towarzysz jego
drapnął. Naraz błyskawice oślepiły mnie tak, żem nic nie widział. Po chwili spostrzegam, że jakaś furia
rzuca mi na twarz węża, chciałem ją gonić, ale znikła w ciemności. Wówczas niewidzialna siła schwyciła
mnie i uniosła w górę, osadzając na brzegu stromej skały. Dokoła było ciemno, tylko u stóp widziałem
migający słabym światłem potok, który z hukiem uderzał o kamienie.
- Skacz! - woła jakiś głos.
Ministrowie Cerery - zawołałem - odpowiadacie za moje życie wobec bogów!
Miałem już skakać, gdy skała wraz ze mną osunęła się łagodnie i znalazłem się na ziemi.
Przede mną stała Melissa uśmiechnięta, winszując odwagi, zapowiadając jeszcze jedną próbę – ostatnią.
- Weź ten chleb i tę lampę; chleb będzie ci potrzebny do uśpienia cerbera, strzegącego w otchłani drzwi,
które ci oświetli ta lampa. Potrzebujesz tylko nacisnąć guzik, a otworzą się. Tam czeka cię ostatnia próba.
Jeżeli ją zniesiesz, będziesz wtajemniczony w nasze święte misteria.
Wziąłem chleb i lampę i zstąpiłem znów do jakiejś piwnicy.
Szedłem tak długo bez przeszkody, aż usłyszałem coraz to bliższe szczekanie psa. Na kilka kroków przed
drzwiami stał wielki brytan wyszczerzając na mnie zęby. Tym razem pies był prawdziwy i nie wzbudzał
zaufania; niemniej jednak, spełniając polecenie Melissy, rzuciłem mu bułkę chleba. Pożarł ją chciwie i nie
upłynęło kilka minut, gdy spuścił głowę, rozciągnął się i zasnął. Wtedy zbliżyłem się ostrożnie i nacisnąłem
guzik, natychmiast drzwi rozwarły się z takim hałasem, że pies zbudził się i rzucił się na mnie. Szczęściem
zatrzymał go łańcuch i miałem czas skoczyć za próg. Lecz cóż ujrzałem przed sobą? Oto morze płomieni i
deszcz iskier! Miałem więc do wyboru, albo zginąć w płomieniach, albo być pogryzionym przez psa.
Ponieważ jednak pies wydał mi się prawdziwszy niż morze ognia, posunąłem się naprzód i ze zdziwieniem
spostrzegłem, że ów ogień nie parzy, a potworne salamandry, które mnie chwytały za nogi, nie trzymały
dość silnie, by mi przeszkodzić przejść szczęśliwie na drugi brzeg mniemanego Flegetonu.
„Trzeba przyznać - mówi Diagoras - że kapłani tej świątyni są biegłymi maszynistami i doskonałymi
dekoratorami. Ale czyż potrzeba tak wspaniałych i kosztownych machinacji, żeby nauczyć moralności i
zachęcić do praktykowania cnoty? Na co te straszne próby, którym słaby łatwo ulec może? A wszak można
być słabym, a jednak cnotliwym. Czyż tylko silni mają mieć przywilej wiedzy? Można posiadać zuchwałą
odwagę, a jednak być łotrem...”
Zakończenie tych inicjacji tak opisuje Diagoras:
„Wprowadzono nas do sali mistycznej, gdzie odbywają się wyświęcenia. Była ona wspaniale przybrana i
tak jaskrawo oświetlona, że aż oczy raziło. Mogła pomieścić 5000 osób. Kapłani w najpiękniejszych swych
szatach, a statua Cerery, zawieszona w głębi, błyszczała od złota i drogich kamieni, otoczona tysiącem
pochodni z reflektorami.
Arcykapłan, przybrany w złocistą szatę, wyszywaną gwiazdami, zasiadł na tronie z kości słoniowej przed
posągiem, a po chwili podniósł się, mówiąc:
- Wyjdźcie stąd, profani! Tylko wtajemniczonym wolno mnie słuchać...
A towarzysz jego powtórzył te słowa, dodając:
- Ktokolwiek z profanów pozostałby ukryty w tej sali, śmiercią zginie.
A gdy tłum profanów usunął się i drzwi zamknięto, arcykapłan po raz wtóry zażądał powtórzenia
przysięgi, a potem rzekł:
„W imieniu potężnej bogini, której jestem pierwszym ministrem: Diagorasie z Melos, wyświęcam cię na
jej kapłana... Pamiętaj abyś podobnie jak twoi bracia nie zstąpił nigdy z drogi cnoty. Nie zapominaj, że czci
się bogów, szanując jego ministrów.”
Wtedy, mówi Diagoras, mając już dosyć tej komedii, odezwałem się w te słowa:
- Potężny ministrze Cerery! Składając u stóp twoich moje podziękowania, czy mogę się bez obrazy
zapytać, jaka jest właściwie tajemnica tych misterii; dotychczas bowiem widzę tylko światło kagańców i
pochodni?...
- A więc posłuchaj: tajemnicą naszą jest znajomość tajemnic natury. Mamy dwie nauki: jedną dla
ciemnego ludu, drugą dla światłych mędrców. Pierwsza polega na bajkach, wymyślonych przez ludzi i
przypisywanych bogom, to wystarcza dla tłumu. Druga obejmuje kosmogonię, astronomię i fizykę, uczy ona
dochodzić od objawów do przyczyn i tym sposobem daje nam klucz do wyjaśnienia zjawisk przyrody, które
lud uważa za nadnaturalne. Będąc w posiadaniu wszystkich odkryć nauki, chowamy je w głębi naszych
przybytków i taką jest tajemnica naszej wyższości nad resztą śmiertelnych. Ta czysta wiedza, której lud nie
mógłby zrozumieć, podnosi człowieka, oswabadza go od bojaźni i innych ludzkich słabostek, a zbliża do
Bóstwa.
Diagoras nie był zadowolony z tej odpowiedzi. Inny, mając do wyboru wygodne życie i szacunek ogólny,
a z drugiej strony oskarżenie o bezbożność i grozę śmierci, byłby wybrał pierwsze. Ale krnąbrny Diagoras
zanadto wziął do cerca sprawę, oświecenia ludu i tak odpowiedział:
- Nie sądzę, żeby był mędrcem, przyjacielem ludzi ten, kto odkrywszy użyteczną prawdę, nie pozwala z
niej korzystać swoim bliźnim. Prawda powinna być dla wszystkich zrozumiała, skoro ma czynić ludzi
lepszymi. Ukrywać przed nimi prawdę jest to ukrywać światło i pozostawiać ich w ciemności.
- Tłum jest głupi i łatwowierny - odrzekł arcykapłan - tajemniczość i cudowność przemawia mu do
przekonania, podczas gdy naga prawda nie miałaby dlań uroku; umysł jego musi być wstrząsany widokiem
rzeczy niezwykłych, żeby dał się powodować ku dobremu. W tym celu odbywamy nasze próby. Tym, którzy
jak ty, domyślą się ludzkiego ich pochodzenia, są one niepotrzebne, ale dla drugich wierzących w
nadziemską pomoc bogów, widok mąk wiecznych jest bodźcem cnoty, a tłum musi widzieć w swoich
kapłanach istoty wyższe, jeśli ma szanować kapłanów i świątynie.
- Jednym słowem, spekulujecie na ciemnocie ludzkiej! Czy nie lękacie się, że prawda musi raz wyjść na
jaw?...
- Milcz! - zawołał arcykapłan, wyprowadzony z cierpliwości. - Pomyśl, co cię czeka! Nigdy nikt
bezkarnie nie znieważał naszych świętych tajemnic...
- Dziękuję za ostrzeżenie - odrzekł chłodno Diagoras i wyszedł ze świątyni.
Wiedząc, że nie ma nic do stracenia, siadł na okręt i uciekł na wyspę Melos do swego rodzinnego miasta.
Nazajutrz już wysłano za nim gońców i wyrok śmierci. Ten sam trybunał skazał później Sokratesa, nie
było więc z nim żartów. Tymczasem Diagorasa ostrzegł przyjaciel, że Melończycy, nie chcąc się narazić
Atenom i władzy duchownej, mają zamiar wydać go w ręce sprawiedliwości, zaklinał go więc, żeby
natychmiast siadł na okręt odpływający do Azji i uciekał w przebraniu. Tak też uczynił. Przy brzegach
Abdery zerwała się szalona burza i w chwili gdy załoga, uznając swą bezsilność do walki z
niebezpieczeństwem, padła na kolana, błagając Posejdona o ratunek, jeden z wtajemniczonych eleuzyńskich
podnosi się i woła, wskazując na Diagorasa:
- Oto przyczyna niebezpieczeństwa! Ten człowiek jest bezbożnikiem, którego ściga prawo. Na niego to
bogowie wypuścili tę szaloną burzę!
- Do wody z nim! - poczęto wołać ze wszystkich stron.
- Jesteście głupcy - odrzekł spokojnie Diagoras. - Spójrzcie na widnokrąg, ile tam okrętów walczących z
tym samym niebezpieczeństwem! Czyż na każdym z nich znajduje się Diagoras?...
Uwaga ta nie zdawała się trafiać do przekonania obecnych, którzy zabierali się już do wrzucenia go w
morze, gdy silniejsze uderzenie wiatru cisnęło okręt na skałę i za chwilę statek począł tonąć.
Cała załoga zginęła z wyjątkiem trzech osób.
Jedną z nich był Diagoras.
Z wielkim wysiłkiem dopłynął on do brzegu i rzuciwszy się na piasek, niepoprawny buntownik zawołał:
- Gdzież twoja sprawiedliwość, Posejdonie? Potopiłeś swoich wiernych, a mnie ocalasz!...
Rozgłoszono, że Diagoras zginął w morzu, ale Timokrates świadczy, że żył jeszcze długo w wiejskim
ustroniu, gdzie pisał swoje dzieło p.t. „Bogowie Grecji”. Dzieło to, przepisywane bezimiennie zostało
wyłowione przez kapłanów i tylko Timokrates przechował z niego wyjątki, a Leontides opowiedział historię
autora (Debay. „Les nuits Corinthiennes.” Paris, 1889, str. 130 i nast.).
Czy Diagoras miał rację, żądając od kapłanów eleuzyńskich, ażeby ogłosili swe tajemnice? - Pomówimy
o tym następnie, zagłębiwszy się lepiej w przedmiocie i w epoce.
W tej, która widziała kapłanów egipskich u szczytu chwały, a nie było jeszcze buntowników w rodzaju
Diagorasa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz