niedziela, 16 kwietnia 2017

Ugarit

Ugarit — starożytne miasto w cieniu Baala
W ROKU 1928 pewien syryjski rolnik natrafił pługiem na kamień, pod którym znajdował się grobowiec ze starożytnymi naczyniami. Człowiek ten nie zdawał sobie sprawy z wagi swego odkrycia. Na wieść o tym przypadkowym znalezisku w następnym roku udała się w to miejsce grupa francuskich archeologów pod kierunkiem Claude’a Schaeffera.
Wkrótce natknięto się na napis, który pozwolił zidentyfikować odkopywane ruiny. Otóż natrafiono na Ugarit, „jedno z najważniejszych miast starożytnego Bliskiego Wschodu”. Zdaniem publicysty Barry’ego Hobermana „żadne inne odkrycie, nawet Zwojów znad Morza Martwego, nie miało tak wielkiego wpływu na nasze zrozumienie Biblii” (The Atlantic Monthly).
Na styku szlaków
Ugarit zbudowano na wzgórzu zwanym obecnie Ras Szamra, u wybrzeży Morza Śródziemnego na terenie dzisiejszej północnej Syrii. W II tysiącleciu p.n.e. był on kwitnącym, kosmopolitycznym miastem. Królestwo Ugarit obejmowało obszar rozciągający się około 60 kilometrów od góry Kasios na północy do Tell Sukas na południu i jakieś 30—50 kilometrów od Morza Śródziemnego na zachodzie po dolinę rzeki Orontes na wschodzie.
Umiarkowany klimat Ugaritu sprzyjał hodowli zwierząt. Okolice te obfitowały w zboże, wino, oliwę oraz drewno — materiał, którego brak dotkliwie odczuwały Mezopotamia i Egipt. Ponadto dzięki swemu położeniu na przecięciu strategicznych szlaków handlowych Ugarit stał się jednym z pierwszych wielkich portów międzynarodowych. Kupcy z basenu Morza Egejskiego, z Anatolii, Babilonu, Egiptu i innych regionów Bliskiego Wschodu handlowali w Ugaricie metalami, płodami rolnymi i mnóstwem miejscowych produktów.
Pomimo swej zamożności Ugarit zawsze był zależnym królestwem. Do czasu wchłonięcia przez imperium hetyckie w XIV wieku p.n.e. stanowił najdalej na północ wysunięty skrawek państwa egipskiego. Musiał płacić daninę i dostarczać swemu zwierzchniemu władcy żołnierzy. Kiedy wojownicze „ludy morza”* zaczęły nękać Anatolię (dzisiejsza środkowa Turcja) i północną Syrię, oddziały wojskowe i flota ugarycka zostały przejęte przez Hetytów. W rezultacie około roku 1200 p.n.e. pozbawione obrony miasto uległo całkowitemu zniszczeniu.
Wskrzeszanie przeszłości
Po zniszczonym Ugaricie pozostał olbrzymi kopiec, wysoki na jakieś 20 metrów i obejmujący powierzchnię przeszło 25 hektarów. Dotychczas zbadano zaledwie jedną szóstą tego terenu. Pośród ruin archeolodzy odkopali resztki rozległego kompleksu pałacowego z dziedzińcami i niemal setką komnat o łącznej powierzchni około 10 000 metrów kwadratowych. Kompleks miał bieżącą wodę, łazienki oraz system kanalizacyjny. Meble były inkrustowane złotem, lazurytem i kością słoniową. Odnaleziono też misternie rzeźbione płytki z kości słoniowej. Ozdobą pałacu był otoczony murem ogród ze sztucznym stawem.
Nad miastem i sąsiadującą z nim równiną górowały świątynie Baala i Dagana.* W budowlach tych, których wieże mogły mieć nawet 20 metrów wysokości, znajdowały się niewielkie przedsionki wiodące do wewnętrznej komnaty z wizerunkiem bóstwa. Schody prowadziły na taras, z którego król przewodniczył różnym ceremoniom. Nocami lub podczas burzy na szczycie świątyń prawdopodobnie zapalano latarnie, by ułatwić statkom bezpieczne zawinięcie do portu. W sanktuarium boga burz Baala-Haddada odkryto 17 kamiennych kotwic, niewątpliwie ofiarowanych przez żeglarzy wdzięcznych za szczęśliwy powrót do domu.
Cenne inskrypcje
W ruinach Ugaritu odkryto tysiące glinianych tabliczek. Zawierały one teksty handlowe, prawnicze, dyplomatyczne i administracyjne, sporządzone w ośmiu językach i pięciu systemach pisma. Zespół Schaeffera odnalazł inskrypcje w nieznanym dotychczas języku, który nazwano ugaryckim. Pismo ugaryckie składające się z 30 znaków klinowych jest jednym z najstarszych odkrytych alfabetów.
Dokumenty ugaryckie zawierają nie tylko informacje o sprawach codziennych, ale także teksty literackie, które pozwoliły zdobyć wiedzę na temat wierzeń i obrzędów religijnych tamtych czasów. Wydaje się, że religia Ugaritu pod wieloma względami przypominała praktyki mieszkających nieopodal Kananejczyków. Według Rolanda de Vaux teksty te „tworzą całkiem dokładny obraz cywilizacji Kanaanu tuż przed podbojem izraelskim”.
Religia w mieście Baala
Teksty z Ras Szamra wymieniają przeszło 200 bogów i bogiń. Głównym bóstwem był El, uznawany za ojca bogów i ludzi. Baala-Haddada, boga burz, nazywano „jeźdźcem na chmurach” oraz „panem ziemi”. Ela przedstawiano jako mądrego, siwobrodego starca, zachowującego dystans wobec ludzi. Baala zaś ukazywano jako silne i ambitne bóstwo, które pragnie dominować nad bogami i ludźmi.
Odnalezione teksty najprawdopodobniej recytowano podczas świąt, takich jak Nowy Rok czy święto żniw. Niemniej trudno to stwierdzić jednoznacznie. Pewien wiersz opowiada, jak podczas kłótni o władzę Baal pokonuje boga morza Jammu, ulubionego syna Ela. Przypuszczalnie zwycięstwo to miało umocnić ugaryckich żeglarzy w przekonaniu, iż Baal będzie ich strzegł w trakcie podróży. Ale w pojedynku z Motem Baal przegrywa i odchodzi w zaświaty. Następuje susza i ludzkość pogrąża się w stanie nieaktywności. Anat — bogini miłości i wojny — będąca siostrą i zarazem żoną Baala zabija Mota i przywraca mężowi życie. Ten morduje wtedy synów Asirat (Aszery), żony Ela, i odzyskuje tron. Siedem lat później Mot znów się pojawia.
Zdaniem niektórych utwór ten symbolizuje cały cykl pór roku, kiedy to ożywcze deszcze zostają wyparte przez palący żar lata, ale jesienią powracają. Inni przypuszczają, że wspomniany siedmioletni cykl świadczy o żywionym przez ludzi lęku przed głodem lub suszą. Tak czy inaczej, pomyślność uzależniano od zwycięstwa Baala. Uczony Peter Craigie pisze: „Celem kultu Baala było utrzymanie supremacji tego bóstwa; jego czciciele uważali, że ziemia daje plon, a zwierzęta się rozmnażają — co zapewnia przetrwanie ludziom — tylko wówczas, gdy Baal pozostaje najwyższym bogiem”.
Ochrona przed pogaństwem
Odkryte dokumenty wyraźnie ukazują zdeprawowanie cechujące religię Ugaritu. The Illustrated Bible Dictionary (Ilustrowany słownik biblijny) informuje: „Teksty te świadczą o opłakanych rezultatach, jakie przynosiło oddawanie czci tym bóstwom; najwięcej mówią o wojnach, prostytucji sakralnej czy rozwiązłości prowadzącej do upadku wartości społecznych”. De Vaux zauważa: „Po zapoznaniu się z tymi utworami nietrudno zrozumieć, dlaczego prawdziwi wyznawcy jahwizmu oraz wielcy prorocy odczuwali taką odrazę do tego kultu”. Prawo dane przez Boga starożytnemu Izraelowi stanowiło ochronę przed religią fałszywą.
W Ugaricie powszechnie uprawiano wróżbiarstwo, astrologię i magię. Znaków i wróżb dopatrywano się nie tylko na niebie, ale także w zdeformowanych płodach i wnętrznościach zabitych zwierząt. „Wierzono, że bóg identyfikuje się z ofiarowanym mu rytualnie zwierzęciem oraz że jego duch łączy się z duchem tego zwierzęcia” — wyjaśnia historyk Jacqueline Gachet. „Odczytanie znaków widocznych na narządach wewnętrznych pozwalało uzyskać dostęp do ducha bóstw, które mogły udzielić pozytywnej bądź negatywnej odpowiedzi na pytania co do przyszłości albo postępowania w określonej sytuacji” (Le pays d’Ougarit autour de 1200 av.J.C). Jeśli zaś chodzi o Izraelitów, mieli się oni wystrzegać takich praktyk (Powtórzonego Prawa 18:9-14).
Prawo Mojżeszowe jednoznacznie zabraniało sodomii (Kapłańska 18:23). A jak na takie praktyki zapatrywali się mieszkańcy Ugaritu? Odnalezione teksty przedstawiają Baala, jak kopuluje z jałówką. Archeolog Cyrus Gordon komentuje: „Baal co prawda przybierał w tej sytuacji postać byka, ale nie można tego powiedzieć o jego kapłanach, którzy odtwarzali mityczne wydarzenia z życia czczonego bóstwa”.
Izraelitom nakazano: „Nie wolno wam robić na swym ciele nacięć ze względu na zmarłą duszę” (Kapłańska 19:28). Tymczasem na wieść o śmierci Baala El „pociął swą skórę nożem, uczynił nacięcia brzytwą, pociął policzki i brodę”. Najwyraźniej czciciele Baala praktykowali zwyczaj rytualnego okaleczania się (1 Królów 18:28).
Inny ugarycki wiersz wskazuje, że w religii Kananejczyków gotowanie koźlęcia w mleku było częścią obrzędu związanego z płodnością. Natomiast Prawo Mojżeszowe wyraźnie mówiło Izraelitom: „Nie wolno ci gotować koźlęcia w mleku jego matki” (Wyjścia 23:19).
Porównanie z tekstami biblijnymi
Początkowo przy tłumaczeniu tekstów ugaryckich korzystano z hebrajszczyzny biblijnej. Peter Craigie zauważa: „W tekstach hebrajskich występuje wiele słów, których znaczenie jest niejasne, a czasami w ogóle nieznane; przed XX wiekiem tłumacze różnymi sposobami starali się odgadnąć ich przypuszczalny sens. Ponieważ jednak te same wyrazy pojawiają się w tekście ugaryckim, poznanie ich znaczenia staje się łatwiejsze”.
Na przykład hebrajskie słowo użyte w Księdze Izajasza 3:18 zazwyczaj oddaje się jako „przepaski na głowę”. Podobny ugarycki rdzeń wyrazowy oznacza zarówno słońce, jak i boginię słońca. A zatem mieszkanki Jerozolimy, o których wspomina prorok Izajasz, mogły nosić na cześć kananejskich bogów niewielkie wisiorki w kształcie słońca i „ozdoby w kształcie księżyca”.
Według tekstu masoreckiego w Księdze Przysłów 26:23 „płonące wargi i złe serce” przyrównano do glinianego naczynia pokrytego „srebrnym żużlem”. Ugarycki rdzeń pozwala to porównanie oddać następująco: „jak szkliwo na skorupie”. Słusznie więc w Przekładzie Nowego Świata fragment ten brzmi: „Czym srebrna glazura pokrywająca glinianą skorupę, tym wargi płomienne, a z nimi złe serce”.
Podłoże Biblii?
Zbadanie tekstów z Ras Szamra nasunęło niektórym uczonym wniosek, że pewne fragmenty Biblii są adaptacją ugaryckiej poezji. André Caquot, członek Instytutu Francji, wspomina o „kananejskim podłożu kulturalnym leżącym u podstaw religii Izraelitów”.
Mówiąc o Psalmie 29, Mitchell Dahood z Papieskiego Instytutu Biblijnego w Rzymie nadmienił: „Psalm ten jest jahwistyczną adaptacją starszego kananejskiego hymnu ku czci boga burz Baala (...) Niemalże każde słowo z tego psalmu można znaleźć w starych tekstach kananejskich”. Czy taki pogląd jest słuszny? Absolutnie nie!
Zdaniem innych badaczy podobieństwa są wyolbrzymiane. Niektórzy poddali krytyce ten swoisty „panugarytyzm”. „Żaden tekst ugarycki nie odpowiada w pełni Psalmowi 29” — oświadcza teolog Garry Brantley. „Sugerowanie, jakoby Psalm 29 (albo jakikolwiek inny tekst biblijny) był oparty na pogańskim micie, ma kruche podstawy”.
Czy istnienie podobieństw w zakresie figur stylistycznych, poetyckich porównań lub stylu jest dowodem na to, iż jakiś tekst stanowi adaptację innego? Wręcz przeciwnie, takich analogii można się spodziewać. W The Encyclopedia of Religion czytamy: „Wspólne cechy w zakresie formy i treści mają podłoże kulturalne: mimo iż pomiędzy Ugaritem a Izraelem istniały znaczące różnice geograficzne i czasowe, oba państwa należały do tego samego kręgu kulturowego, posługującego się wspólną terminologią poetycką i religijną”. Garry Brantley podsumowuje więc: „Wtłaczanie pogańskich wierzeń do tekstu biblijnego tylko i wyłącznie ze względu na podobieństwa językowe to niewłaściwa egzegeza”.
Trzeba również pamiętać, że analogie między tekstami z Ras Szamra a Biblią ograniczają się do sfery literackiej, a nie duchowej. „Etyczne i moralne zasady zawarte w Biblii są całkiem obce Ugaritowi” — zauważa archeolog Cyrus Gordon. Istotnie, różnic jest znacznie więcej niż podobieństw.
Dalsze badania nad Ugaritem zapewne pomogą biblistom jeszcze lepiej zrozumieć kulturowe, historyczne i religijne tło czasów, w których działali pisarze biblijni i naród izraelski. Analiza tekstów z Ras Szamra może także rzucić nieco więcej światła na znajomość starożytnej hebrajszczyzny. A co najważniejsze, odkrycia archeologiczne na terenie Ugaritu znacząco podkreślają kontrast między zdeprawowanym kultem Baala a czystym wielbieniem Jehowy.

Zrodlo  http://wol.jw.org/pl/wol/d/r12/lp-p/2003526

Baalbek

Baalbek

Na Ziemi w czasach starożytnych stworzono wiele niezwykłych budowli. Istnieje jednak kompleks świątynny, który według mnie stanowi ewidentne świadectwo ingerencji istot pozaziemskich na naszej planecie.

Krótka historia fenickiego Heliopolis
Baalbeck bo właśnie o nim mowa jest we wschodniej części Libanu. Miasto znane jest przede wszystkim ze wspaniałych, doskonale zachowanych ruin świątyń rzymskich.             W przeszłości było to kwitnący, fenicki ośrodek miejski. Gdy Grecy zajęli go w 331 roku p.n.e. przemianowali jego nazwę na „Heliopolis”, czyli Miasto Słońca ( nie mylić z egipskim Heliopolis ). Baalbek stało  się kolonią rzymską pod rządami cesarza Augusta w 16 r.p.n.e. Na jego Akropolu, w ciągu następnych trzech stuleci, Rzymianie wznieśli monumentalny zespół trzech świątyń, trzy dziedzińce i otaczającą ściankę zbudowaną z najbardziej gigantycznych bloków kamiennych, jakie kiedykolwiek wykonał człowiek ( a może jednak nie on ). W tym antycznym mieście panował kult fenickiego boga Słońca- Baala. Gdy Baalbek stało się kolonią rzymską, Rzymianie uczynili z niego główny ośrodek czci boskiej trójcy- Jowisza, Wenus, Bachusa. Warto wspomnieć, że podczas nauki historii w szkole oraz na uczelniach wyższych temat Baalbek nie istnieje ( podobnie jak prehistorycznej Turcji ). Po raz kolejny więc potwierdza się zależność, że jeżeli w nauce czegoś nie da się wytłumaczyć dotychczasową wiedzą, lepiej to omijać szerokim łukiem. Plany Baalbek:
baalbek_plan baalbek06_01 Baalbek


Imponujące budowle
Po przedstawieniu rysu historycznego, przejdźmy do najciekawszej części artykułu, czyli analizy libańskich budowli-gigantów. Monumentalne świątynie zbudowane zostały z potężnych bloków skalnych idealnie obrobionych, tak że przy styku poszczególne kamienie w stu procentach do siebie pasowały- jakby ktoś miał w oczach linijkę i lupę. Wyobraźmy sobie, że trzy bloki kamienne ( trylity ) ważyły- każdy osobno- 800 ton! Oczywiście naukowcy nie są w stanie wytłumaczyć w jaki sposób transportowano wielkie kamienie. Wszelkie granice wyobrażeń przechodzi natomiast tzw. „Kamień Południa”, zlokalizowany przy wjeździe do Baalbek,     w sąsiedztwie kamieniołomu, gdzie kiedyś obrabiano kamienne bloki. Wymieniony wyżej twór uznano za największy ociosany na całym globie blok skalny z I wieku.
„Kamień Południa”, bądź „Kamień brzemiennej kobiety” o wymiarach 21, 5 x 4,8 x 4,2 metra waży, uwaga: ok. 1170 ton! Najnowsze badanie tego terenu przeprowadzone przez Janine Abdel Massih i jej zespół przyniosło odkrycie jeszcze większego obrobionego prostokątnego bloku o rozmiarach 19.6 metra długości, 6 metrów szerokości i 5.5 metra grubości. Odkrywcy zastrzegli jednak, że mogą to być zaniżone wartości, gdyż nie dotarli  do kamiennego dna. Nawet dostępna w dzisiejszych czasach technologia miałaby poważny problem i nie lada zagwozdkę, aby przenieść tak masywny kawał skalny, a co dopiero starożytni koczownicy pustynni. Zapewne zżera was ciekawość, jakiej techniki musieli użyć obcy, by poradzić sobie z transportem olbrzymów kamiennych. Kluczem, tak przynajmniej mniemam, było zrozumienie faktycznej natury rzeczywistości. Materia jest niczym innym jak energią- pustą w środku. Posiadając odpowiednie zdolności i technologię, istoty pozaziemskie potrafiły manipulować i modyfikować pole energetyczne wybranego przedmiotu i co za tym idzie, zmienić wagę danej rzeczy. Teoria ta, wydaje się nierealna i  brzmi dosyć kosmicznie, lecz musimy zrozumieć, że fizyczny świat stanowi zaledwie ekspresję świata energetycznego.
Co ciekawe, budowniczowie nie posiadali drogi, rampy, lub innej ziemnej konstrukcji, dzięki której możliwe byłoby holowanie bloków na szczyt góry. Zaznaczyć należy, że Baalbek położone jest w górach pomiędzy łańcuchami górskimi Libanu i Antylibanu. Transport bloków przebiegał przez dolinę i stok górski na sam szczyt platformy położonej 1220 m.n.p.m. Wypada teraz postawić pytanie, czy naprawdę mógł tego dokonać prymitywny człowiek??
0000000000002825622982_b5ab28e12e_o (1)                                                                                „Kamień Południa”
baalbeck-2 Baalbeck-4                   Nowo odkryte bloki kamienne
baa4

Pamiętajmy, ze w okresie starożytnym niezwykłą renomą wśród budowniczych cieszyły się drzewa o nazwie cedry, zwłaszcza jeżeli chodziło o budowle przeznaczone dla bogów. Roślina ta, uznawana była za bożą i jej skupiska znajdowały się właśnie w Libanie, w rejonach górskich. Ludy zamieszkujące antyczny Bliski Wschód twierdziły, że na cedrowej górze zlokalizowana jest platforma dla „kamieni ognistych”. Interesujący jest też fakt, że  w słynnym „Eposie o Gilgameszu”, królu Uruk, który poszukiwał drogi do nieśmiertelności również jest mowa o tzw. siedzibie bogów w górach cedrowych. W eposie jasno i wyraźnie napisane jest, że dotarcie do tego miejsca jest kluczem do uzyskania nieśmiertelności, ponieważ rezydują tam bogowie Szamasz i Adad, dzięki którym możliwe było uzyskanie boskiego statusu. Góra cedrowa nazwana jest również „miejscem lądowania”. Podczas snu w pobliżu cedrowej góry, Gilgamesz niejednokrotnie został zbudzony przez przeraźliwe odgłosy i przedziwne zjawiska, które wskazywały na odlot statków kosmicznych:
„To, co widziałem, było z gruntu straszliwe! Niebo wrzasnęło, ziemia zagrzmiała. Chociaż świt wstawał, zapadły ciemności. Błyskawica rozdarła przestwór, strzelił płomień. Chmury spuchły i lunęło śmiercią! Potem jasność; ogień wygasł. A wszystko, co spadło, obróciło się w popiół”.
Tłumaczenie, ze opis może dotyczyć burzy jest bezpodstawny, ponieważ nie ma żadnej wskazówki ( oprócz słowa błyskawica ), świadczącej o zjawisku pogodowym. Najwyraźniej więc Baalbek było miejscem, skąd startowały „boskie pojazdy”.
kto budował?
Miejscowe podania utrzymują, że Baalbek istnieje o czasów Adama i jego potomków. Według mitów, to Kain, po dokonaniu zabójstwa na swoim bracie Ablu zbudował schronienie na szczycie cedrowej góry. Legenda głosi, że Kain nazwał twierdzę imieniem swojego syna Henocha i następnie zaludnił… olbrzymami, których ukarano za nieprawości przedpotopowe. Podobno po ustaniu kataklizmu, miejsce to odbudował sam Nimrod, poszukujący drogi do nieba. D’Arvieux- siedemnastowieczny obieżyświat- utrzymywał, że tamtejsi żydzi i muzułmanie opowiadali historię, według której władca Baalbek, Nimrod, po potopie wysłał olbrzymów w celu odbudowania znajdujących się tam świątyń i innych zabudowań. Jeżeli starożytne podania zawierają treści wskazujące na olbrzymów jako budowniczych należy przyjąć proponowaną wersję. Legendy nie tłumaczą jednak jak giganci budowali potężne wzniesienia. Być może używali do tego siły własnych rąk, a może też jak wspomniałem, używali technologii lub mocy parapsychicznych…

Zrodlo  https://lukaszkulak92.wordpress.com/2014/09/06/baalbek-slady-po-przybyszach-z-kosmosu/

środa, 7 grudnia 2016

Atlantyda

Słońce już zachodziło. Ostatnie promienie oświetlały wysokie wieże domów ustawionych w zaplanowany sposób. Szczyt każdej z wież kończyła pochodnia otoczona tarasem. Kiedy pomarańczowe niebo przechodziło w ciemny brąz, na szczycie zbierała się cała rodzina. Wszyscy żegnali ostatnie promyki zachodzącego słońca i zapalali pochodnie na szczycie wież, tak by szczątki dnia pozostały każdej nocy. Dzisiaj jest to najbardziej magiczna legenda, która powoli przeradza się w historię opartą na faktach. Na jej podstawie nakręcono niejedną bajkę czy film. Atlantyda. Jedno z najbardziej legendarnych miast. Od wieków spierano się na temat losów Atlantydy. Owa zagadkowa wyspa rozbudzała umysły filozofów, poszukiwaczy tajemnic i historyków starożytności, na tyle szczerych i otwartych, iż pomimo braku twardych dowodów historycznych na jej istnienie ośmielali się głosić różne hipotezy dotyczące pochodzenia wyspy jak i upadku tego mitycznego kawałka lądu. Spójrzmy jakie wieści odnośnie Atlantydy przekazują nam starożytni Grecy. Zapiski na temat Atlantydy pojawiają się w mitologii greckiej. Czytamy w niej, że Posejdon, grecki bóg mórz otrzymał tę wyspę od swojego brata Zeusa. Na wyspie tej miała istnieć wysoko rozwinięta cywilizacja. Naród, który ją zamieszkiwał wywodził się od Atlasa, który był synem Posejdona. W swoim dziele "Kritias" Platon tak opisuje Atlantydę: "Posejdon górę, na której mieszkał, ogrodził pięknie i odciął od reszty lądu na około, bo porobił z morza i z ziemi na przemian szereg mniejszych i większych kół współśrodkowych... Te koliste kanały morskie, które otaczały dawną stolicę najprzód połączyli mostami, otwierając w ten sposób drogę na zewnątrz i do królewskiego zamku... Przekopali kanał poczynając od morza... Więc tę wyspę naokoło murem otoczyli, wieże i bramy nad mostami wedle przejść ku morzu wznieśli, a kamień ciosowy dali naokoło-jeden kamień biały, jeden czarny a jeden czerwony... Wykonali równocześnie dwie przystanie dla okrętów wewnątrz...". Według Platona na Atlantydzie kwitła nauka i sztuka. Na wyspie panowała demokracja a kobiety podobnie jak mężczyźni miały prawo głosu. Mieszkańcy tej wyspy wykorzystywali energię geotermiczną wulkanu. Istnieją również hipotezy, które głoszą, że wykorzystywali oni energię kryształów. Co do zniszczenia wyspy istnieje wiele teorii. Najbardziej znana głosi, że Atlantyda zatonęła w ciągu doby na wskutek trzęsień ziemi, ruchów tektonicznych i huraganów. Do katastrofy wyspy miała się również przyczynić erupcja wulkanu. Według Platona wyspa była dużych rozmiarów i znajdowała się w pobliżu Cieśniny Gibraltarskiej. Istnieją hipotezy, które głoszą, że Atlantyda znajdowała się w legendarnym Trójkącie Bermudzkim. Jest to teoria znanego amerykańskiego jasnowidza Edgara Caycego Stwierdził on, że katastrofę Atlantydy wywołała energia kryształów wykorzystywanych na wyspie. Ta sama energia ma być obecnie przyczyną tonięcia statków i samolotów na tym obszarze. Inne teorie stwierdzają, że Atlantyda to w rzeczywistości Kreta, wyspa na morzu Śródziemnym. W roku 1900 brytyjski archeolog Artur Evans odnalazł w Knossos na Krecie ślady cywilizacji kreteńskiej (minojskiej). Wielu uczonych łączy cywilizację minojską z legendą o Atlantydzie. Cywilizacja ta uległa zniszczeniu ok. 1500 roku p.n.e. Być może przyczyną jej upadku był wybuch wulkanu na wyspie Thera. Wybuch wulkanu musiał spowodować podobny efekt do opisywanego przez Platona. W starożytnym Egipcie istnieją malowidła świadczące o istnieniu kontaktów handlowych z Kretą. Egipcjanie kupowali od kreteńczyków żywicę, której potrzebowali do balsamowania zwłok. Prawdopodobnie Solon przebywając w Egipcie widział te malowidła, a następnie uzyskane informacje przekazał Platonowi. W latach 1967-1974 prof. Spiridion Marinatos odnalazł na Therze minojskie miasto Akrotiri. Uległo ono zniszczeniu około 3500 lat temu na skutek erupcji wulkanu. Wśród odnalezionych przedmiotów znajdują się malowidła ścienne, ceramika i wiele innych. Jeszcze inne teorie łączą Atlantydę z innymi legendarnymi wyspami: Mu i Lemurią. Z kolei niektórzy uczeni łączą nawet legendarną wyspę z Ameryką Południową i budowlami na dnie jeziora Titicaca. W 2004 roku pojawiły się nowe fakty związane z tą wyspą. Można zauważyć, że legenda co jakiś czas powraca wraz z odkryciami na miarę epokowych. Studiując stare księgi zapisane w sanskrycie, takie jak Mahabharata czy Ramajana uczeni wysnuli wniosek, iż w dawnych czasach na ziemi toczyły się potężne wojny m.in. między imperium awatara Ramy a siłami złego Rawany. W walkach tych wykorzystywać miano vimany (latające statki) jak i różnego rodzaju broń nie wykluczając siły atomu. Świadczą o tym choćby ruiny miasta Mohendżo Daro w dzisiejszym Pakistanie, ruiny, które wykazują dużą radioaktywność, zresztą bardzo duże promieniowanie wykazują także szkielety tam odnalezione. Wiele z nich znaleziono w pozycji np. przykucniętej, trzymających się za ręce, tak jakby ludzi tamtego okresu zaskoczyła jakaś nagła katastrofa – czyżby wybuch atomowej bomby? Świat też wtedy wyglądał inaczej niż obecnie. Oto fragment wypowiedzi indyjskiego nauczyciela duchowego Sathya Sai Baby: Zadajemy sobie pytanie, czy ląd, który dziś nazywamy Lanką, jest tym samym, który istniał w treta judze, w epoce króla Ramy, i którym rządził Rawana? Nie, tak nie jest. W tamtych czasach Lanka znajdowała się setki mil od południowego przylądka Indii — na równiku. Z upływem czasu, w okresie przejścia z treta jugi do kali jugi, ta szczególna wyspa przesunęła się z równika o setki mil w kierunku północy. Oglądając dziś tę wyspę, którą nazywamy Lanką, stwierdzamy, że przesunęła się na północ od równika. [Jednak] w historii Grecji zapisano, że wyspa, którą nazywamy dziś Lanką, całkowicie zatonęła podczas oceanicznej katastrofy nazywanej Atlantis. Grecy byli bardzo zaawansowani w nauce i posiadali głęboką wiedzę w wielu dziedzinach. Opisali fakt, że Lanka pogrążyła się w wodach oceanu i przesunęła się i takie zjawisko akceptowali. W tamtych czasach [gdy istniała Atlantyda] ludzie ci byli tak zaawansowani, że podróżowali na Księżyc i opracowali kilka typów powietrznego transportu. Opanowali technikę latania. (źródło: asterix.astro.uni.torun.pl/~kb/kb.htm.) O pochodzeniu Atlantydy i jej losach wiemy także ze źródeł channelingowych, m.in. Elżbieta Poll-Sokołowska w pracy "Planeta Ludzi" podała, iż Atlantyda była niewielką wyspą u wybrzeży Jukatanu w Meksyku, o powierzchni mniejszej niż obecnie ma Jamajka. Atlantydzi zgodnie z tym przekazem byli zaawansowaną cywilizacją posiadającą latające pojazdy (w mitologii hinduskiej zwane wajliksi) i ten fakt potwierdza także w pracy channelingowej "Jedyną planetą Ziemia" Phyllis Schlemmer. Mieli posiadać także w doskonałym użyciu energie kryształów, wykorzystywaną w różnych celach. Warto jest także spojrzeć dokładnie na sławną tajemniczą mapę Piri Reisa, tureckiego admirała, która ukazuje zupełnie inną Antarktydę niż obecnie ją znamy. A wielu badaczy zdaje się wiązać Atlantydę właśnie z tym kontynentem. Wchodzimy tutaj w fazę hipotez i przypuszczeń jak i związków Atlantydy z Antarktydą i dawnym wyglądem Ziemi oraz jej pozycją względem Słońca. Stąd też oto jeszcze jedno opracowanie odnośnie oddziaływań Słońca na Ziemię w kontekście Atlantydy. Ze względów merytorycznych postanowiłem nie zmieniać, oprócz drobnych korekt redakcyjnych, treści nadesłanego do Fundacji Nautilus maila w tej sprawie: Teoria Atlantydy. Do tej pory wiele osób poszukiwało Atlantydy. Powstały tysiące opracowań i kilkadziesiąt przypuszczeń lokalizacji tej zatopionej wyspy. Przekaz dotyczący zaginionego lądu znajdujemy nie tylko u Platona. Praktycznie w każdej cywilizacji natykamy się na tego typu dane, trudne do wyjaśnienia przez naukowców. Linia brzegowa Antarktydy nie była jeszcze 10 tysięcy lat temu przykryta grubą warstwą lodu i śniegu. Jednakże fala powodziowa z nagle roztopionego bieguna północnego pogrążyła Antarktydę, jak i inne kontynenty w ciągu jednej chwili pod wodą. Niniejszym przedstawiam wyjaśnienie fizyczne tego zjawiska: Korzystając z mapy Piri Re'isa i kilku źródeł geologicznych można dojść do określonych wniosków, a mianowicie: Ruch Ziemi względem Słońca tworzy na naszej planecie pory roku. Ustawiona pod kątem w stosunku do słońca Ziemia, gdy znajduje się po jednej stronie układu słonecznego w Polsce powoduje zimę, podczas gdy po drugiej stronie słońca dominuje na tej półkuli lato. Ruch wahadłowy Ziemi jest subiektywny, związanym z ruchem orbitalnym wokół Słońca – nachylenie Ziemi jest jednak w miarę stałe. Wielu autorów opisujących zamierzchłe czasy opisuje podniesienie się poziomu wody na naszym globie. Jest to związane z roztopieniem się czapy lodowej bieguna północnego. Zgromadzenie wody w tym lądolodzie było olbrzymie. Trzeba pamiętać, że lodowiec sięgał nawet Alp. Jakiekolwiek życie w naszym rejonie nie było prawdopodobne – musiało się przesunąć bardziej na południe. Wówczas strefa umiarkowana leżała na Saharze, bądź równiku. Podejrzewam, że orbitalne ciała niebieskie mają tendencję do ruchu spoczynkowego względem jądra wokół którego się poruszają. Wystarczy spojrzeć na Księżyc. Zwrócony jest do nas ciągle tą samą “twarzą”. Ziemia podlega takim samym prawom fizycznym, co Księżyc. Kiedyś posiadała ruch wahadłowy własnej osi i starała utrzymywać się “twarzą” do Słońca. Zachowywała się podobnie do Księżyca. Lecz struktura naszej planety jest bardziej złożona. Oprócz ciał stałych na Ziemi znajduje się olbrzymia ilość materii w postaci ciekłej, a co ciekawe zamiana substancji płynnej, czyli wody, w ciało stałe lub w postać gazową jest przy ziemskim ciśnieniu i temperaturze bardzo powszechna. Niestety nasza planeta żyje – na biegunie północnym zaczęły się zbierać olbrzymie ilości wody w postaci lodu. Powoli zaczęła się wytwarzać olbrzymia czapa lodowa zlokalizowana całkowicie na półkuli północnej. Zmienił się środek ciężkości globu. W przypadku, gdyby Ziemia nie posiadała ruchu obrotowego wokół własnej osi, zmieniony punkt ciężkości nie jest aż tak istotny, jednakże ruch obrotowy wokół własnej osi powoduje przy niewielkim odchyleniu osi obrotu od prostej powstałej między Ziemią a Słońcem dramatyczne następstwa. Trzeba zauważyć, że ruch “twarzą” do Słońca zawiera w sobie jeden obrót wokół własnej osi w cyklu jednego obrotu wokół jądra układu słonecznego. Ruch na orbicie “twarzą” do ośrodka grawitacji nazywać będą ruchem T. Ciało wirujące wokół własnej osi ze zmienionym punktem ciężkości staje się niestabilne, co w efekcie całkowicie destabilizuje ruch T. Planeta wpadnie w korkociąg i zacznie się obracać chaotycznie po płaszczyźnie prostopadłej do Słońca. Użyłem tutaj sformułowania chaotycznie, ze względu na to, iż nie jestem w stanie na obecnym poziomie mojej wiedzy przewidzieć tego ruchu, jednakże sądzę, iż można go matematycznie wyliczyć. Zjawisko prostowania punktu ciężkości Ziemi nie będzie jednak zjawiskiem zachodzącym wolno. Ziemia wpadnie w ten chaotyczny ruch w okresie krótszym niż jeden obieg wokół słońca. Takie nachylenie ekliptyki Ziemi zacznie się zmieniać w zakresie 180 stopni, ponieważ owo nachylenie będzie miało własny ruch obrotowy. Na obszarze całej Ziemi powstanie wówczas jednakowa strefa klimatyczna – kilkudniowe lato, kilkudobowa zima. Ruch ten nazwę ruchem E. Na biegunie pokrytym wcześniej lodem nastanie wieczna wiosna, natomiast na obszarze ogrzewanym wcześniej całodobowo przez promienie słoneczne – wieczna jesień. Nagłe roztopienie się czaszy lodowej spowoduje nie tylko bardzo mocne podwyższenie się poziomu wód na Ziemi, lecz woda tych oceanów zacznie się przemieszczać przeciwnie do ruchu E – na początku bardzo raptownie, z obrotowej Ziemi tworzącej dzień i noc, w skutek czego jej prędkość kątowa zostanie powiększona. Wówczas zarówno dzień jak i noc staną się krótsze, lecz będzie ich więcej w stosunku rocznym. Założyłem przy tej teorii, że ciało niebieskie będzie ustawiać się zawsze jedną stroną do jądra orbity. Nie są to podejrzenia bezpodstawne. Ziemia, jak i prawdopodobnie każde ciało niebieskie posiada pole magnetyczne, które nie jest obojętne na oddziaływanie pola grawitacyjnego. Jak już dowiedziono strumień pola magnetycznego załamuje się w silnym polu grawitacyjnym. Doszedł do tego Albert Einstein. Pole magnetyczne jest wobec tego przyciągane przez pole grawitacyjne. Planeta, czy naturalny satelita zawsze ustawi się swoim biegunem magnetycznym do jądra orbity, a ruch obrotowy wokół własnej osi będzie się starał pokryć z biegunem magnetycznym. Nie ma jednak w przyrodzie nic za darmo. Prawo zachowania energii musi zadziałać również w tym przypadku. Ziemia cyklicznie przyspieszając prędkość kątową obrotu wokół własnej osi musi zmniejszyć prędkość kątową obrotu wokół Słońca. Można wysnuć z tego wniosek, iż Ziemia obracając się coraz szybciej względem własnej osi zmniejsza dystans dzielący ją od słońca. Orbita układu słonecznego się skraca – rok jest ciągle krótszy, mimo że zawiera więcej dni. Wnioskując z powyższych rozważań można prześledzić historię naszej planety od początku powstania na niej życia. Jej pozycję względem słońca można z pewną dokładnością obliczyć zamieniając prędkość kątową obrotu wokół własnej osi na prędkość kątową względem słońca. Niezaprzeczalne są trzy fakty. Ziemia była ciągle zwrócona jednym z biegunów w kierunku słońca, miała znacznie większą orbitę, czyli była bardziej oddalona od słońca oraz nie posiadała ruchu obrotowego. Jej jedna półkula była stale oświetlona, natomiast druga pogrążona w stałej ciemności. Różnice temperatur na jej powierzchni były rozłożone równomiernie, w skutek czego jedynie w części środkowej, od równika do bieguna oświetlonego mogły istnieć substancje w stanie ciekłym, np. takie jak woda. Na biegunie nieoświetlonym panowała niezwykle niska temperatura. Na nim to zgromadził się wielki czop z cieczy w postaci lodu. Był on tak ciężki, że zdeformował skorupę ziemską. Na biegunie oświetlonym utworzyła się płyta kontynentalna grubości zależnej od wyporu powłoki lodowej bieguna nieoświetlonego. Pod powłoką lodową istniała jedynie bardzo cienka warstwa skorupy ziemskiej, która zyskiwała na grubości wraz z długością geograficzną w kierunku słońca. Utworzył się kontynent wielkości nie zajętej przez lód powierzchni, czyli około trzeciej części. Z racji jego lżejszej budowy do dziś istniejący. Nasza planeta istniała w tej formie przez trudny do określenia długi okres czasu, aż zdarzył się wypadek – uderzył w nią meteoryt – najprawdopodobniej w część lodowca. Przekazał on swoją energię kinetyczną Ziemi, która lekko się poruszyła oraz stopił olbrzymie ilości wody na biegunie, które ruszyły w stronę bieguna oświetlonego. Ziemia przestaje być stabilna. Gwałtownie przesunięty środek ciężkości powoduje jej ruch obrotowy, tym gwałtowniejszy, że topione przez słońce masy wody na biegunie zaczynają się raptownie poruszać w kierunku przesuniętego punktu ciężkości, który jest również od owych wód uzależniony i porusza się także względem mas wody. Na planecie panuje wtedy całorocznie jednakowa strefa klimatyczna, aż do momentu uspokojenia się wód a także ruchu planety. Prędkość kątowa względem ekliptyki słonecznej zamieniona zostanie wówczas w ruch obrotowy wokół własnej osi pokrywającej się z biegunem magnetycznym. Tenże znowu zostanie z czasem zwrócony w kierunku słońca. Na nieoświetlonym biegunie wytworzy się czop lodowy, który przesunie środek ciężkości. Teraz już nie potrzeba meteorytu do zachwiania równowagi – jest już ruch wokół własnej osi. Wystarczy, że wielkość czopu lodowego osiągnie wartość krytyczną i znowu ruch biegunem do słońca przełoży się na ruch obrotowy poprzez nagłe ruchy wody. Trzeba zauważyć, że powstały kontynent będzie w tych ruchach powodował maksymalne wychylenie środka ciężkości, więc w okresach między zlodowaceniami zaczną oddziaływać na niego siły skierowane do równika. Ulegnie on jakby rozerwaniu i przemieszczeniu wyrównującemu środek ciężkości planety. Zresztą podobnie będzie się zachowywał lodowiec – kierunek jego przemieszczania się będzie zwrócony do środka ciężkości Ziemi. Cyklicznie podwyższał się będzie znacząco poziomom oceanów, po czym woda ponownie zacznie się gromadzić na biegunie, co ponownie destabilizuje środek ciężkości i tak w kółko. Również dzisiaj żyjemy w okresie interglacjalnym – na południu tworzy się lądolód na północy zaś będziemy cieszyć się ociepleniem. Myślę, że powinno być już zauważalne przesuwanie się zwrotników. A jeżeli szukacie Atlantydy: Pamiętacie zapewne sposób żeglowania po morzach w zamierzchłej przeszłości? Do przeprawienia się przez morze potrzebna była linia brzegowa. Zawsze mnie dziwiło, że starożytni podróżni aby z Egiptu przepłynąć na Sycylię zahaczali zawsze o Grecję. Nadkładali drogi nawet kilkakrotnie. Bez linii brzegowej morze stałoby się nieżeglowne. A co powiedział Platon? Czyż nie to? Spójrzmy jeszcze raz na mapę Piri Re'isa. Aby dostać się na kontynent Ameryki starożytni żeglarze musieli trzymać się wybrzeży Antarktydy, które nie były wówczas skute lodem. Mało? Proszę umiejscowić w czasie ostatnie zlodowacenie w Europie. Wówczas na kontynencie południowym kwitło życie. Linia brzegowa Antarktydy znajdowała się w klimacie niemalże równikowym i umożliwiała żeglugę do Ameryki. Antarktyda była wyspą łączącą Afrykę i Amerykę. Muszę wspomnieć, że jest praktycznie niemożliwe by tak olbrzymia wyspa, jak opisana przez Platona zniknęła pod powierzchnią oceanu. Rzeczywiście płyty kontynentalne są lżejsze i pływają po skorupie Ziemi. Tym samym można wykluczyć łącznik Ameryka – Afryka w dzisiejszej strefie zwrotnikowej. Skuta kilkukilometrową warstwą lodu Atlantyda poczeka jeszcze wiele tysięcy lat na ponowne odkrycie. Można jeszcze wspomnieć, że praktycznie we wszystkich przekazach z najodleglejszych czasów występuje co najmniej jedna powódź. Nie miała ona, jak sądzą co niektórzy archeolodzy, charakteru lokalnego, lecz należy dać wiarę podaniom, iż skorupa Ziemi zalana została niemal całkowicie niszcząc nie tylko kultury ludzkie, ale również życie biologiczne naszej planety. Żyjemy w jednym z takich etapów odnowy życia na ziemi. Ciekawe tylko, czy przyszłe pokolenia po następnym zlodowaceniu, za jakieś 36 tysięcy lat, pomimo, że sami cywilizacyjnie opóźnieni, nie ocenią nielicznych pozostałości po nas jako zacofaną epokę kamienia łupanego. Szkoda tylko że nie wykorzystają naszego dorobku intelektualnego. Trudno. Tak już widać musi być, że każda kultura musi rozwinąć się sama." Tyle Dawid Schwałkowski, któremu dziękuję za ciekawe ujęcie tej kwestii. Ciekawe światło na wygląd ziemi w zamierzchłych czasach rzuca także mapa Oronteusa Finnaeusa z 1531 r. Jest obok mapy Piri Reisa z 1513 r. jednym z najciekawszych przykładów tajemniczej kartografii. Mapa Oronteusa pokazuje Antarktydę wolną od lodów, z zaznaczonymi rzekami, dolinami i górami. Mapa Piri Reisa, sporządzona na skórze gazeli, po nałożeniu jej komputerowo na globus w 1954 r. przez amerykańskich kartografów ukazała nie tylko to, że przedstawia miejsca na niej naniesione w doskonałym położeniu ale, iż zawiera kontury właśnie Antarktydy i to z łańcuchami górskimi, rzekami. Samą Antarktydę odkryto dopiero w 1820 roku, (dokonała tego rosyjska ekspedycja naukowa pod dowództwem F.F. Bellingshausena i M.P. Łazariewa )a łańcuchy górskie zaznaczone na mapie Piri Reisa dopiero w 1952 roku. Dziś trudno je zobaczyć gołym okiem - przykrywa je warstwa grubego lodu. Wg naukowców takie odwzorowanie szczegółów fizjograficznych nie było możliwe bez odbywania lotów - tylko kto dysponował kilka tysięcy lat temu obiektami latającymi? Bo to, że mapy Oronteusa jak i Piri Reisa są kalkami z jeszcze wcześniejszych map, pozostawionych przez tajemniczych, nieznanych nam twórców, dysponujących techniką latania i wypada powiedzieć fotografowania z góry kontynentów z zadziwiającą precyzją, jaką posiadają dopiero XX wieczne satelity, nie ulega wątpliwości. W tym kontekście nie zapominajmy także o tzw. Manuskrypcie z Puri. Otóż w 1984 roku w Indiach podczas renowacji archiwum i biblioteki jednej ze świątyń w Puri natknięto się na tajemniczy manuskrypt podyktowany przez Krzysztofa Kolumba. Problem w tym, że datowany jest na rok 1510 a zatem 4 lata po śmierci Kolumba - oficjalnej śmierci. Co więcej dokument ów opisuje piątą podróż Kolumba do Ameryki (a znamy przecież tylko cztery, opisywane w historii tych wypraw). Badanie autentyczności dokumenty wykazało, iż pochodzi on z początków XVI wieku. Czyżby zatem Kolumb sfingował własną śmierć w celu kontynuowania wypraw w tajemnicze strony świata wg map, które posiadał. W manuskrypcie tym Kolumb potwierdził, iż miał w posiadaniu mapy z bardzo starych okresów czasu lub też mapy, które opisywały całą kulę ziemską, co na owe czasy było niemal nie do uwierzenia. Obok tych map warto wspomnieć o mapie geografa Benincasy z XVI w. przedstawiającą Morze Bałtyckie w obecnie nie znanym nam kształcie lecz w kształcie jaki mogło ono mieć przed roztopieniem się lodów w czasie ostatniego zlodowacenia. Mapa arabskiego geografa Ibn ben Zara ukazywała z kolei mnóstwo wysepek na Morzu Śródziemnym, których teraz darmo by szukać. Zapewne odzwierciedlała morze o niższym niż obecny poziomie wody. Mapa niejakiego Zenona opisuje z kolei Grenlandię – oczywiście też bez lodów, z uwzględnieniem łańcuchów górskich na południu i północy oddzielonych pasmem nizin. Skąd w tamtych czasach funkcjonowały takie mapy – obok by rzec można oficjalnych, odzwierciedlających ówczesny stan wiedzy kartograficznej - mapy będące kalkami z jeszcze wcześniejszych? I kto stworzył te pierwsze matryce, mapy całego globu - Atlantydzi? A może inne cywilizacje? Na razie musimy poczekać z odpowiedzią na te pytania. Choć po analizie starodawnych tekstów znajdujących się w Tybecie i Indiach można już wysnuć pewne wnioski - mianowicie nie jesteśmy uprzywilejowaną cywilizacją, w historii naszego globu zachodziły znacznie poważniejsze zmiany niż sądzimy obecnie, a rasy lub cywilizacje walczące o panowanie nad Ziemią wykorzystywały znacznie bardziej zaawansowane w porównaniu do obecnie przez nas posiadanych wynalazków instrumenty walki i zdobywania wiedzy o świecie. Nowe odkrycia w 2004 roku. Młody amerykański badacz Robert Sarmast od kilku lat próbuje wyjaśnić tajemnicę Atlantydy. Ubiegłe lato, które spędził w rejonie wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego, a dokładniej między Cyprem i Syrią przyniosło nowe fakty i świeże spojrzenie na tą legendę. Badania, na głębokości 1500 metrów w odległości 150 km od Cypru doprowadziły do ciekawych odkryć. Na konferencji prasowej pod koniec lata oświadczył, iż nie zamierza nikogo przekonywać, że akurat odkrył Atlantydę – „Chcę po prostu powiedzieć o moich odkryciach i wyjaśnić je na gruncie nauki” – powiedział. Według niego przed tysiącami lat poziom Morza Śródziemnego był zdecydowanie niższy niż poziom oceanów. Nie było ono jeszcze połączone z oceanami. Powołując się na świadectwa historyczne, Sarmast, twierdzi, że 10 tysięcy lat temu Cypr był półwyspem łączącym się z lądem stałym w miejscu, gdzie obecnie znajduje się Syria. Brzegi północnej i zachodniej części półwyspu były strome i niedostępne, w jego części południowo-wschodniej roztaczała się urodzajna dolina z naturalną przystanią u wylotu. Tutaj właśnie, zdaniem badacza, znajdowało się miasto Atlantyda, stolica opisanego przez Platona państwa Atlantów. Jako dowód pokazał wyniki skanów akustycznych dna morskiego między Cyprem a Syrią. Obrazy uzyskane przy użyciu sonarów opuszczonych na głębokość 1500 metrów ( tj. około 30 metrów nad dnem ) ukazują zarysy murów miasta, kanałów, akropolu itp. Pod względem 50 parametrów zgadzają się z opisami Atlantydy, zwartymi w pismach Platona. Ekspedycja siedmiokrotnie przepłynęła nad ruinami, przy czym zasięg sonarów wynosił około 450 metrów, co umożliwiło bardzo dokładne zbadanie rzeźby dna morskiego. - Uczeni nie potrafią jeszcze wyjaśnić wszystkich zjawisk tego aktywnego geologicznie regionu świata – mówi amerykański badacz. Jako przykład podaje nagłe pojawienie się około stu lat temu wyspy o średnicy trzech kilometrów w pewnej odległości od Sycylii. Wówczas niektóre państwa pospiesznie skierowały tam ekspedycje by jak najszybciej zająć nowy teren. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że po jakimś czasie wyspa całkowicie znikła, a niedawno po wybuchu Etny, pojawiła się znów. Legendy mówią o zaawansowanych technicznie cywilizacjach. Każdy z nas interesuje się tym, co działo się kiedyś, jak budowano piramidy, jak powstawały cywilizacje i jak upadały. Patrząc poprzez pryzmat legend i historii oraz corocznych, nowych odkryć, można powiedzieć, że to my jesteśmy coraz bardziej starożytni.

Zrodlo: http://nautilus.org.pl/artykuly,246,mityczny-lad-atlantyda-pojawia-sie-w-zapiskach-starozytnych-.html?cat_id=98

Gantenbrink i poludniowy szyb

Jak nisko niektórzy naukowcy oceniają opinię publiczną i w jak wielkim stopniu manipuluje się opinią mediów, okazało się w ciągu ostatnich dwóch lat na przykładzie piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r., dokładnie o godzinie 11/05 , doszło do sensacji najwyższej rangi. Zdarzyło się coś nieoczekiwanego, niepojętego, niemożliwego i nie do pomyślenia dla przedstawicieli klasycznej egiptologii. Nawet wybuch bomby nie poczyniłby większych zniszczeń w egiptologicznym obrazie świata. A jednak nawet tak wielki wstrząs wyciszono, skanalizowano, zbagatelizowano, sensację zaś przypuszczalnie jeszcze większą – wydarzenie tysiąclecia, porównywalne z odkryciem pozaziemskiej cywilizacji – zablokowano. Co takiego właściwie zaszło?
Niemieckiemu inżynierowi Rudolfowi Gantenbrinkowi, urodzonemu 24 grudnia 1950 r. w Menden, udał się majstersztyk. Niewielki, nader wyrafinowany technicznie robocik, pokonawszy 60-metrową trasę przez nie znany dotąd szyb wewnątrz piramidy, natrafił na drzwi z dwoma metalowymi okuciami. Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez wąski szyb, co chwila trzeba było pokonywać nowe przeszkody. Wielokrotnie specjalnymi kablami elektrycznymi przekazywano robotowi rozkaz powrotu do punktu wyjścia. Tam dokonywano drobnych zmian w tym cudzie techniki i minimaszyna ponownie ruszała w głąb liczącego tysiące lat szybu. Robot Gantenbrinka to ważący 6¬7¦kg pojazd gąsienicowy długości zaledwie 37¬7¦cm. Napędza go siedem niezależnych silniczków elektrycznych sterowanych mikroprocesorami. Z przodu pojazdu znajdują się dwa małe reflektorki halogenowe oraz ruchoma wideokamera CCD firmy Sony. Mimo lekkiej aluminiowej konstrukcji robot ma siłę uciągu 40¬7¦kg, a to dzięki specjalnie zaprojektowanym gumowym gąsienicom, które opierają się zarówno na podłożu szybu, jak i na jego suficie. Wszystkie najważniejsze rozwiązania tego jedynego w swoim rodzaju aparatu pochodzą od Rudolfa Gantenbrinka. Ten wyspecjalizowany pojazd zbudował własnoręcznie, przez wiele miesięcy wykonując prace z zakresu mechaniki precyzyjnej. Zainwestował w konstrukcję tego cudeńka niewiarygodnie dużo pracy i potu oraz ponad 400 tysięcy marek. Wsparcie techniczne otrzymał od szwajcarskiej firmy ESCAP (silniki specjalistyczne), od HILTI AG z Vaduz (narzędzia wiertnicze) oraz od firmy GORE z Monachium (specjalizowane kable). Robot inżyniera Gantenbrinka to modelowy przykład dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych, którzy bez ustanku jęczą: „To się nie może udać!” Udaje się – wystarczy połączyć ze sobą inteligencję, technikę i jasno określone chęci. Co w ogóle naprowadziło Rudolfa Gantenbrinka na pomysł wyprawy w głąb Wielkiej Piramidy? Przecież wszyscy od dawna wiedzą, że nic tam już więcej nie da się znaleźć! Dziennikarz radiowo-telewizyjny Torsten Sasse z Berlina przeprowadził z Rudolfem Gantenbrinkiem wywiad (124 ): „Cała historia zaczęła się od tego, że w czasie wojny w Zatoce Perskiej przebywałem w Egipcie. Zaproponowałem profesorowi Stadelmannowi z DAI (Deutsches Archäologischer Institut) w Kairze bliższe przyjrzenie się szybom wentylacyjnym – wtedy jeszcze mówiło się o szybach wentylacyjnych – ponieważ dysponujemy już technologią, która to umożliwia, a w dodatku chodzi przecież o naprawdę ostatnie nie zbadane fragmenty piramidy Cheopsa. W 1992 r. zamontowaliśmy w tej piramidzie urządzenia wentylacyjne, przebadaliśmy górne szyby za pomocą kamer wideo, szukaliśmy też wszelkich możliwych wylotów szybów dolnych. Przy tej okazji, już w 1992 r., ustaliliśmy definitywnie, że szyby te mają gdzieś swoje ujście. Oczywiście, nadal otwarte pozostawało pytanie, gdzie i jak kończą się dolne szyby? Stanowiło to punkt wyjścia całego przedsięwzięcia. Nasz projekt nazwaliśmy UPUAUT-2, i muszę w tym miejscu wyjaśnić tę nazwę. Otóż naszego robota ochrzciliśmy imieniem UPUAUT, co było pomysłem profesora Stadelmanna. Upuaut mianowicie to egipski bóg, którego imię w przekładzie znaczy mniej więcej tyle, co „otwierający drogi”. Jedynym celem prac nad skonstruowanie robota UPUAUT-2 było przebadanie obydwu dolnych szybów.” O jakich to „górnych” i „dolnych” szybach tu mowa? Otóż w Wielkiej Piramidzie są trzy komory i, jak uważa profesor Rainer Stadelmann, jest to cecha charakterystyczna wszystkich egipskich piramid. Profesor Stadelmann uważany jest za „wynalazcę” |teorii |trzech |komór. Każdy turysta, który w pocie czoła wczołguje się do piramidy Cheopsa, ma okazję obejrzeć dwie z tych komór: górną, nazywaną szumnie „komorą królewską”, chociaż nigdy nie znaleziono w niej żadnej mumii, oraz dolną, nieco mniejszą, nazywaną „komorą królowej”. Z górnej komory prowadzą w górę pod ostrym kątem dwa szyby. W literaturze nazywane są one „szybami wentylacyjnymi”. Dokładnie tam właśnie Rudolf Gantenbrink zamontował swoje urządzenie wentylacyjne. Nie mający o niczym pojęcia turyści dowiedzieli się o tym, czując świeże powietrze, które wreszcie zaczęło docierać do „komory królewskiej”. Niestety, tylko przez krótki czas. Obecnie system już nie działa. Nie jest to wina Rudolfa Gantenbrinka, lecz strażników piramid, którzy z nieodgadnionych powodów ciągle zapominają włączyć prąd. Dolna komora jest nieco mniejsza od „komory królewskiej”: ma długość 5,76¬7¦m i szerokość 5,23¬7¦m. Jej wysokość wynosi 6,26¬7¦m. Także z tej komory prowadzą dwa szyby: jeden dokładnie w kierunku południowym, drugi na północ. Otwory tych szybów leżą zatem naprzeciwko siebie – i to na tej samej wysokości, co wylot prowadzącej do komory sztolni. Robot Rudolfa Gantenbrinka wspiął się do |południowego szybu. Trzecia komora znajduje się w skale pod piramidą. Nazywa się ją „niedokończoną komorą”. Co mówią fachowcy na temat szybów w „komorze królowej”. Zdania uczonych są podzielone. Raz dopatrywano się w nich „szybów, którymi ulatywały dusze zmarłych” potem „modelowych korytarzy”, wreszcie „wylotów kanałów napowietrzających” (125 ) lub zwyczajnie „szybów wentylacyjnych”. To ostatnie było zupełnie pozbawione sensu już choćby dlatego, że wyloty tych „szybów wentylacyjnych” wykuto w ścianach dopiero w zeszłym stuleciu. W roku 1872 niejaki Brite W. Dixon opukiwał ściany komory. Miał nadzieję, że w ten sposób uda mu się zlokalizować inne ukryte komory. Kiedy odgłos stał się głuchy, mister Dixon sięgnął po kilof. Po przebiciu kilkucentymetrowej warstwy kamienia natrafił na otwory „szybów wentylacyjnych”. Notabene, obydwa te szyby mają przekrój kwadratu o boku 20¬7¦cm. W tej sytuacji jasne są dwie rzeczy: po pierwsze, nie może być mowy o szybach wentylacyjnych, ponieważ te musiałyby mieć wyloty w komorze, po drugie zaś, kanały te musiały być od samego początku zaplanowane przez budowniczych piramidy. Nikt nie mógł ich wykuć czy wywiercić w czasie budowy ani tym bardziej po jej zakończeniu. Proszę sobie narysować kwadratowy otwór o boku długości 20¬7¦cm: przecież nie przeciśnie się nim nawet dziecko! I jeszcze coś: obydwa szyby prowadzące z komory królowej nie biegną ukosem w górę, jak to jest w przypadku szybów z komory królewskiej. Najpierw wchodzą poziomo w głąb ściany, a dopiero potem zaczynają się wznosić pod kątem 39 stopni, 36 minut i 28 sekund. Większość egiptologów była zgodna co do tego, że szyby te „kończą się ślepo po niewielkim odcinku” (126 ). Aż do czasu, kiedy UPUAUT, robot inżyniera Rudolfa Gantenbrinka, w jednej chwili obalił wszystkie te poglądy. „Otwierający drogi” 22 marca 1993 r. na płaskowzgórzu w Gizie, gdzie stoją piramidy, było gorąco jak zwykle, we wnętrzu zaś Wielkiej Piramidy panowała dokładnie taka sama duchota jak każdego innego dnia. Rudolf Gantenbrink zaimprowizował w komorze królowej stół z desek opartych na drewnianych kozłach. Stały na nim elektroniczne urządzenia sterujące oraz monitor przekazujący krystalicznie czysty obraz z wideokamery robota. Wszystkie obrazy rejestrowano jednocześnie na taśmie magnetowidu. Jeden ze współpracowników delikatnie wprowadzał do szybu wyjątkowo cienki i lekki specjalny kabel, egiptolog zaś z Egipskiego Zarządu Starożytności z wzrastającym zdumieniem wpatrywał się w ekran monitora. Rudolf Gantenbrink z pełną napięcia koncentracją kierował robotem, poruszając niewielkimi dźwigienkami zdalnego sterowania. Cały zespół pracował pod dużą presją, ponieważ Egipski Zarząd Starożytności właśnie tego dnia zamierzał przerwać badania. Zbyt wiele biur podróży składało reklamacje, gdyż nie wolno im było oprowadzać turystów po Wielkiej Piramidzie. Ponadto Zarządowi Starożytności zmniejszyły się wpływy gotówki: wejście do piramidy Cheopsa nie jest przecież gratis. Metr po metrze miniaturowy robot inżyniera Gantenbrinka wspina się stromym korytarzem w górę. Zamocowane z przodu reflektorki oświetlają zakamarki, których oko ludzkie nie widziało od co najmniej czterech i pół tysiąca lat. Cheops, budowniczy (rzekomy) Wielkiej Piramidy, panował w latach 2551-2528 przed Chrystusem. Mozolna wędrówka wiedzie wzdłuż gładko wypolerowanych ścianek, następnie robot pokonuje niewielkie pagórki nawianego piasku i zręcznie przeciska się przez okruchy kamienia, które odpadły od powały. Wreszcie, po pokonaniu 60¬7¦m we wnętrzu piramidy, pierwsza niespodzianka: na drodze pojazdu leży odłamany kawałek metalu. Wkrótce potem wielka sensacja: kamera robota ukazuje element zamykający, coś w rodzaju przesuwanych drzwiczek zasłaniających całkowicie prześwit szybu. W górnej części drzwiczek widać dwa niewielkie metalowe uchwyty, z których lewy jest częściowo odłamany. Rudolf Gantenbrink doprowadza robota bliżej drzwiczek, celuje promieniem lasera w dolną ich krawędź. Pięciomilimetrowej średnicy czerwony promień lasera znika w szparze u dołu drzwi. Dowodzi to, że drzwi nie dotykają do samego podłoża. W prawym dolnym rogu brakuje kawałeczka kamienia. Kamera robota ukazuje ciemny pył, wywiany pewnie w ciągu tysiącleci przez ten maleńki otworek. Na tym musiała się zakończyć wyprawa robota. Michael Haase, matematyk z Berlina, dokładnie wyliczył, w którym miejscu piramidy znajdują się tajemnicze drzwiczki (127 ). Otóż jest to w południowej części piramidy, na wysokości około 59¬7¦m nad poziomem gruntu, między 74 i 75 warstwą kamieni. Gdyby przegrodzony drzwiczkami szyb ciągnął się dalej pod tym samym kątem, musiałby dotrzeć do zewnętrznej ściany piramidy mniej więcej na wysokości 68¬7¦m. Odległość od zewnętrznej powierzchni piramidy mierzona w poziomie wynosi 18¬7¦m. Oczywiście, Rudolf Gantenbrink wdrapał się na południową stronę piramidy i dokładnie ją przeszukał. Nie widać tam jednak żadnego wylotu szybu. Zatajona sensacja Odkrycie 60-metrowego szybu w piramidzie to jedna sensacja, przegradzające go drzwiczki zaś to sensacja druga. Można by sądzić, że wkład Gantenbrinka i jego osobiste osiągnięcia zostaną przez egiptologów odpowiednio uhonorowane i – jak przystało na odkrycie stulecia – uroczyście uczczone. Kiedy dzisiaj jakiś astronom odkryje nową gwiazdę czy kometę, nierzadko takie ciało niebieskie zostaje nazwane imieniem swego odkrywcy. Dlatego od tej chwili będę nazywał ten nowy szyb „szybem Gantenbrinka”. I dziękuję moim kolegom, którzy uważają tak samo. Zadufanie i zawiść egiptologów nakazuje im widzieć to zupełnie inaczej. W ich mniemaniu szyb istniał tam od zawsze i inni fachowcy także przypuszczali, że tam się znajduje. Jest to tylko ćwierć prawdy. Wprawdzie znano otwory szybów przebiegających poziomo, prowadzących z komory królowej na północ i na południe, ale żaden z egiptologów nie miał pojęcia, że biegną one 60¬7¦m we wnętrzu piramidy. Wprost przeciwnie: bredzono coś o „ślepo kończących się tuż za wylotem szybach, którymi ulatywały dusze zmarłych” (128 ). Ponadto przypuszczenia to nie odkrycia. Przypuszcza się wiele różnych rzeczy, ale 60-metrowej długości szyb z zamykającymi go drzwiczkami odkrył nie kto inny, jak właśnie niemiecki inżynier Rudolf Gantenbrink. Sam Gantenbrink nie goni za sensacją. Jego główną troską jest konserwacja starożytnych zabytków. Ponadto chciałby dostarczyć archeologii świeżych impulsów, chciałby ją uatrakcyjnić poprzez zastosowanie nowoczesnej technologii. Jest to pilny i z gruntu uczciwy pracuś, który oddaje swoje doświadczenie i geniusz w służbę fascynującej nauki. Druga strona widocznie sobie tego jednak nie życzyła, bo Gantenbrink poszedł w odstawkę. Po odkryciu szybu przez Gantenbrinka najpierw nie działo się w ogóle nic. Chociaż sensacja z 22 marca 1993 r. była absolutna i zarówno specjaliści w Kairze, jak i niemieccy uczeni z DAI dokładnie o wszystkim wiedzieli, zapanowało nieprzeniknione milczenie. Nie opublikowano żadnego komunikatu. Nikomu nie wolno było wydać żadnego oświadczenia. I pewnie do dziś opinia publiczna o niczym by się nie dowiedziała – albo w najlepszym razie skończyłoby się na nic nie mówiącej notatce prasowej – gdyby nie przypadek i sam Rudolf Gantenbrink. Otóż inżynier Gantenbrink pokazał kilku fachowcom kopię fenomenalnego filmu nakręconego kamerą robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie (!) po odkryciu pojawił się mikroskopijny artykulik zatytułowany Portcullis Blocks Robot in Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie to dotarło do Kairu. Jaka była reakcja? DAI w Kairze zdementowało brytyjskie doniesienie. „To kompletna bzdura!” oświadczyła Agencji Reutera pani rzecznik Instytutu, Christel Egorov (130 ), mówiąc jeszcze, że szyby o których mowa, to zwykłe szyby odpowietrzające, minirobot zaś miał za zadanie tylko zmierzyć wilgotność, ponieważ wiadomo, że w Wielkiej Piramidzie nie ma żadnych dodatkowych komór. Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę oszukuje! Archeolodzy z DAI w Kairze doskonale wiedzieli, że ta wypowiedź to zwykłe kłamstwo. Poza tym wędrujący szybem Gantenbrinka robot w ogóle nie miał żadnego przyrządu do pomiarów wilgotności. To jeszcze nie wszystko! Profesor Rainer Stadelmann, wielka znakomitość niemieckiej archeologii i dyrektor DAI, absolutnie wykluczył możliwość istnienia za drzwiczkami szybu jakiejś ukrytej komory. Dziennikarzom oświadczył: „Wszyscy doskonale wiedzą, że wszystkie skarby tej piramidy dawno już zostały zrabowane” (131 ). Współpracownik profesora, egiptolog dr Günter Dreyer, dorzucił jeszcze dobitniej: „Za tymi drzwiami nic nie ma. To wszystko urojenia” (132 ). Zanim pokażę moim Czytelnikom, w jaki sposób krąg szanownych panów egiptologów z Kairu wyślizgał Rudolfa Gantenbrinka, muszę nieco naświetlić poglądy na temat wnętrza piramid. Twierdzenie, że w piramidzie mogą być tylko znane już trzy komory i że za nowo odkrytymi drzwiczkami nie może się nic znajdować, jest kompletnie pozbawione sensu. Archeolodzy z DAI niewątpliwie mieliby rację, gdyby stwierdzili, że |nie |wiadomo, czy za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też nie. Jednakże kategoryczne twierdzenie, że za nimi na pewno nic nie ma, to nie tylko przejaw dogmatyzmu i nienaukowości, ale też – by posłużyć się słowami DAI – „kompletna bzdura”. Wiedza starożytnych Co nieco na temat historii. W Xiv w. w Bibliotece Kairskiej znajdowały się jeszcze fragmenty staroarabskich i koptyjskich tekstów, które geograf i historyk Tahi ad-Din Ahmad ben’Ali ben’Abd al-Kadir ben Muhammad al-Makrizi zebrał w swoim dziele Chitat. Czytamy tam m.in.: „Następnie kazał [twórca piramidy – E.v.D.] wybudować w piramidzie zachodniej trzydzieści skarbców z barwnego granitu i wypełniono je bogatymi skarbami, różnymi przyrządami i pokrytymi mnogością rysunków kolumnami z kosztownych kamieni szlachetnych, z przyrządami ze znakomitego żelaza, takimi jak broń, która nigdy nie rdzewieje, ze szkłem, które daje się składać i nie pęka, z dziwnymi talizmanami, z różnego rodzaju prostymi i złożonymi lekami i śmiertelnymi truciznami. We wschodniej piramidzie kazał umieścić przedstawienia różnych sklepień niebieskich i planet, a także wizerunki, jakie kazali sporządzić przodkowie; do tego doszło kadzidło, które poświęcono gwiazdom i |księgi |o |tychże. Są tam również gwiazdy stałe i to, co się z nimi od czasu do czasu dzieje […]. Wreszcie do kolorowej piramidy kazał wnieść ciała proroków w trumnach z czarnego granitu; obok każdego proroka leżała księga, w której opisane były jego cudowne czyny, dzieje jego życia oraz dzieła, których za życia dokonał […].” I któż to miał wznieść tę potężną budowlę? Cheops, jak twierdzą egiptolodzy? Cytowana powyżej księga Chitat tak o tym mówi: „Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego właściwościach jako proroka, króla i mędrca (|on |jest |tym, którego Hebrajczycy zwą Henochem, synem Jareda, syna Mahalaleela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna Adama – niech mu Allah błogosławi – to jest Idrysem), wyczytał w gwiazdach, że przyjdzie potop. |Wtedy |kazał |zbudować |piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i zachowane.” Nie tylko w księdze Chitat wymienia się Henocha jako budowniczego Wielkiej Piramidy. To samo czyni w Xiv w. arabski badacz, podróżnik i pisarz Ibn Battuta (134 ): „Dowodzą oni, że wszelkie znane przed potopem nauki pochodzą od Hermesa […], który zwał się także Chunuch albo Idris […]. To on zaprawdę przepowiedział ludziom potop, a powodowany troską, aby nie zaginęły nauki i nie przepadły dzieła sztuki, wzniósł piramidy […].” Nie muszę chyba dodawać, że egiptolodzy za nic mają te staroarabskie przekazy. Dla nich budowniczy Wielkiej Piramidy będzie nazywał się „Cheops”, żeby nie wiedzieć ile przekonujących argumentów przeciwko temu przemawiało. Dokładniej omówiłem tę sprawę w mojej książce Oczy Sfinksa (135 ). Tak się składa, że egiptolodzy zachowują się w tym momencie dokładnie tak, jak słynne małpie trio: nic nie słyszeć, nic nie widzieć, nic nie mówić. To, że nie chcą dać wiary czternastowiecznym przekazom, potrafię jeszcze, choć z oporami, zrozumieć. Ale oni nie wierzą także w ani jedno słowo nowoczesnej nauki, jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich świętymi dogmatami. Poniższe przykłady z okresu ostatnich 25 lat mówią same za siebie: W latach 1968¬8¦69 laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, dr Luis Alvarez, przeprowadził na Wielkiej Piramidzie doświadczenie z promieniowaniem kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od znanego fizyce faktu, że naszą planetę przez 24 godziny na dobę bombardują promienie kosmiczne i przy przechodzeniu przez gęstą materię tracą ułamek swej energii. Za pomocą precyzyjnych pomiarów można ustalić, ile protonów zdoła przejść przez jedną warstwę kamieni. Jeśli kamienna budowla zawiera jakieś puste przestrzenie, to promieniowanie, przechodząc przez nie, utraci nieco mniej energii protonów. Alvarez zmierzył przy użyciu komory iskrowej i komputera IBM tory ponad 2,5 miliona cząstek. Lecz oscylografy pokazały chaotyczny wzór, zupełnie jakby cząsteczki pokonywały jakieś zakręty. Kompletna rozpacz. Bardzo kosztowny eksperyment, w którym brały udział różne instytuty amerykańskie, firma IBM oraz kairski uniwersytet Ain-Shams, nie przyniósł żadnych jednoznacznych rezultatów. Doktor Amr Gohed powiedział dziennikarzom, iż wyniki są z „naukowego punktu widzenia niemożliwe” i dodał, że albo struktura piramidy jest jedną wielką gmatwaniną, albo jest w tym „jakaś zagadka, której nie potrafimy wyjaśnić” (136 ). Archeologowie nie wyciągnęli żadnych wniosków ze zdumiewających wyników pomiarów piramid. Miary psu na budę W roku 1986 podjęto próbę poszukiwania ukrytych komór w piramidzie Cheopsa za pomocą nowych przyrządów i nowych metod. Dwaj francuscy architekci, Jean-Patrice Dormion i Gilles Goidin, za pomocą detektorów elektronicznych odkryli w piramidzie puste przestrzenie. Dogmaty egiptologów nie zmieniły się ani na jotę. Ponieważ pośród sponsorów eksperymentu znajdowało się też francuskie towarzystwo Electricite de France, zbyto odkrycie stwierdzeniem, że to zwykły „chwyt reklamowy” tego towarzystwa. Następny wielki eksperyment przeprowadził zespół japońskich naukowców z tokijskiego Uniwersytetu Waseda. Wyposażeni w najnowocześniejszą aparaturę elektroniczną specjaliści tego uniwersytetu prześwietlili zarówno wnętrze Wielkiej Piramidy, jak i teren wokół niej aż do Sfinksa. Japończycy znaleźli jednoznaczne dowody na istnienie całego labiryntu korytarzy i pustych przestrzeni. W precyzyjnym naukowym raporcie różni profesorowie biorący udział w eksperymencie przedstawili wyniki swoich badań (135 ). A reakcja egiptologów? Eee, to tylko element kampanii reklamowej japońskiego przemysłu elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie interesuje się takimi badaniami. A ich koledzy w Europie i w innych krajach często nawet nie wiedzą, co się dzieje na płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to zależało od samych egiptologów, w ogóle nic by się tam nie działo – bo przecież od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog dr Robert M. Schoch z wydziału College of Basic Studies uniwersytetu w Bostonie, wspólnie z innymi naukowcami, dokonał geologicznych pomiarów Sfinksa. Wynik: Sfinks liczy sobie co najmniej 5 tysięcy lat więcej niż dotychczas przyjmowano (138 ). Według powszechnego mniemania, Sfinksa miał wybudować faraon Chefren (2520-2494 przed Chr.). Sądzi się tak nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody, lecz dlatego, iż imię „Chefren” było jedynym słowem, jakie udało się odcyfrować na zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli się człowiek uprze, że było to właśnie to słowo. W dodatku nie był to kartusz przynależny do samego Sfinksa, lecz znajdujący się na steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc lat po Chefrenie, mianowicie w latach 1401-1391 przed Chrystusem. Na jakiej zatem podstawie Robert Schoch doszedł do przekonania, że Sfinks jest o co najmniej 5 tysięcy lat starszy od Chefrena? Zespół Schocha umieścił głęboko w podłożu cały szereg czujników sejsmicznych. Następnie wytworzono fale dźwiękowe, co umożliwiło wgląd w strukturę gruntu – metoda doskonale zdająca egzamin w geologii. Dane z pomiarów zostały przetworzone przez komputery, które wypluły długie kolumny cyfr opisujących dokładny obrys Sfinksa. Na głębokości 2,4¬7¦m całkiem wyraźnie uwidoczniły się ślady erozji, których nie było na powierzchni Sfinksa. Ale powierzchnię Sfinksa poddano renowacji w długi czas po wzniesieniu tego posągu, mianowicie za czasów faraona Tutmosisa Iv, który kazał odkopać go z piasku i odnowić. Pomiary geologiczne i analizy chemiczne pozwalały sformułować tylko jeden narzucający się wniosek: otóż silne ślady erozji były wynikiem długiego okresu opadów, którego w czasie panowania faraona Chefrena w ogóle nie było. Podobnie jak pierścienie przyrostu pnia drzewa, erozja pozwala na dokładne datowania: w tym przypadku musiało to być co najmniej 7 tysięcy lat przed Chrystusem. Reakcja archeologów na wyniki pomiarów dr. Schocha? Wybuch oburzenia. Na kongresie w Bostonie archeolog Mark Lehner z uniwersytetu w Chicago nazwał swego kolegę Schocha „pseudonaukowcem”. Główny argument Lehnera: „Gdyby Sfinks rzeczywiście był aż tak stary, to w owym czasie musiałaby także istnieć cywilizacja zdolna wznieść takie dzieło sztuki. A wówczas ludzie byli jeszcze myśliwymi i zbieraczami – więc nie ma mowy, aby potrafili wznieść Sfinksa.” Koniec, kropka! Za każdym razem, gdy nie wystarcza rozsądnych argumentów, zapędzeni w kozi róg ludzie sięgają po błoto. Boją się coś stracić. To samo miało miejsce w wystąpieniu archeologa dr. Marka Lehnera skierowanym przeciwko dr. Robertowi Schochowi. Lehner zarzucił np. swojemu koledze naukowcowi „podejrzaną wiarygodność”. Skąd taki atak poniżej pasa? Jednym ze sponsorów geologicznych badań prowadzonych przez Schocha był niejaki John Anthony West. A tak się składa, że ów mister West popełnił dwa śmiertelne grzechy: po pierwsze, nie był naukowcem, a po drugie, zdążył już opublikować dwie książki, w których uważał za możliwe istnienie w Egipcie cywilizacji „starszej od znanej dotychczas”. A to już dla „prawdziwego” archeologa niewybaczalne bluźnierstwo. Egiptologów zupełnie nie interesowało, że dr Robert Schoch nie był bynajmniej jedynym geologiem uczestniczącym w pomiarach sejsmicznych na płaskowzgórzu w Gizie. Do zepołu należeli także dr Thomas L. Dobecki, dwóch innych geologów, architekt oraz oceanograf. Także ich przekonanie, że w najniższych partiach Sfinksa bezsprzecznie występują „kanaliki wodne”, jakie powstają w wyniku długiego oddziaływania wody na kamień, nie zrobiło na nikim wrażenia. Geologiczne analizy dr. Schocha ostatecznie zdyskredytowała wypowiedź aktualnego dyrektora starożytności w Gizie, Egipcjanina dr. Zahi Hawassy. Cały program badań i wyciągnięte na jego podstawie wnioski określił mianem „amerykańskich halucynacji”, stwierdzając, że nie ma „najmniejszych naukowych podstaw” dla nowego datowania Sfinksa, zaproponowanego przez Schocha. Jak widać, do egiptologów najzwyczajniej nie przemawiają naukowe wnioski uzyskane w drodze sprawdzonych naukowo metod pomiaru, jeśli nie pasuje im to do tradycyjnego schematu. To |oni ustalają, w co ma wierzyć świat. I nie zauważają, że sami z zapałem podcinają gałąź, na której siedzą. Opinia publiczna od dawna już ma dość ślepego wierzenia naukowcom. Nauka zaś, która uznaje wyniki uzyskane przez inne gałęzie nauk tylko wówczas, gdy pasują do jej własnego modelu – na niewielką zasługuje wiarę. Kolejną nauką ścisłą jest fizyka, a na Politechnice Federalnej (ETH) w Zurychu profesor W. Wölfli uznawany jest za znakomitość. Do perfekcji udoskonalił on dyskusyjną przez długi czas metodę datowania izotopem węgla 14-c, służącą do ustalania wieku materii organicznej. Profesor Wölfli wraz z kilkoma kolegami z innych uczelni dokonał analizy szesnastu próbek pochodzących z piramidy Cheopsa, m.in. szczątków węgla drzewnego, drzazg drewnianych, okruchów źdźbeł słomy i traw. Wynik? Wszystkie próbki okazały się mieć przeciętnie o całe 380 lat więcej od wartości, jakie ustalili archeologowie na podstawie Listy Królów. Jedna z próbek pochodząca z piramidy Cheopsa była nawet o 843 lata starsza niż „miała prawo” być (140 ). Ogólnie rzecz biorąc, fizycy przebadali 64 próbki z okresu Starego Państwa, przeprowadzając datowania najróżniejszymi metodami, między innymi spektroskopii masowej. Wszystkie bez wyjątku próbki wykazywały wiek o setki lat starszy od tego, jaki pasowałby archeologom. Wniosków z tych faktów nie wyciągnięto – przeciwnie: znaleziono nowe wykręty dla podbudowania dawnych, niemożliwych do utrzymania pozycji. Wykręty? Czy to aby nie za mocne słowo? Nie, właściwie jest nawet zbyt szlachetne jak na bzdury, które usiłuje się nam wmówić. Dyskredytacja człowieka Egiptolodzy z DAI chcą się pozbyć Rudolfa Gantenbrinka. Właściwie dlaczego? Czyż nie dokonał za pomocą swojego robota epokowego odkrycia? Czyż nie zainwestował mnóstwa czasu i 400 tysięcy marek, aby wyświadczyć szlachetnej archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej w badaniach? Może pracował nienaukowo? Nie, Gantenbrink zrobił wszystko wręcz perfekcyjnie, uzyskane przez niego wyniki można w każdej chwili zweryfikować. A więc może był nieuprzejmy, niemiły? Nic z tych rzeczy! Gantenbrink należy do gatunku bardzo przyjemnych osób. A może zaczął rozgłaszać jakieś nienaukowe spekulacje? Po raz kolejny trzeba zaprzeczyć. Rudolf Gantenbrink z wielką rezerwą odnosił się do środków masowego przekazu. Właśnie on, inżynier kierujący misją UPUAUT w Wielkiej Piramidzie, zawsze był zdania, że nie wiadomo, czy za kamienną przegrodą nowo odkrytego szybu w ogóle coś się znajduje. Z jego strony nie było najdrobniejszych nawet spekulacji na temat szybu i drzwiczek. Cóż zatem – na miły Bóg – zrobił nie tak? Dlaczego egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż rozmawiał z prasą. Ale nie było tak, że on sam pobiegł do dziennikarzy, żeby roztrąbić o swoim odkryciu. Było dokładnie odwrotnie. To dziennikarze dobijali się do Gantenbrinka, kiedy brytyjscy naukowcy dostali cynk o jego fenomenalnym odkryciu. Tak się składa, że praca dziennikarza polega na tym, aby iść tropem interesującyeh informacji, sprawdzać je. Rudolf Gantenbrink zachował się swobodnie, skromnie i przyzwoicie. Czy powinien ich okłamywać, zwodzić? Gantenbrink nie jest politykiem. W depeszy niemieckiej agencji prasowej dpa z 27 czerwca 1994 Jörg Fischer pisze (141 ): „Już od setek lat gigantyczne piramidy z Gizy prowokują do snucia owianych mgiełką tajemnicy mistycznych fantazji […] Dyskusja rozgorzała przed rokiem […] Specjalista od robotów, Rudolf Gantenbrink z Monachium, samowolnie podał do prasy wiadomość o swoim odkryciu i wyraził przypuszczenie, iż za |drzwiami znajduje się komora grobowa. Jedna z niemieckich gazet bulwarowych pisała już nawet o odnalezieniu prochów faraona i złotych |skarbów, przypomina sobie dyrektor DAI, profesor Rainer Stadelmann, mówiąc o bzdurach, jakie w tym kontekście nawypisywano.” To, co się tutaj przypisuje panu Gantenbrinkowi, jest typowym wyrazem złej woli. Gantenbrink nigdy nie wyrażał przypuszczeń, „iż za drzwiami znajduje się komora grobowa”. Za pomocą środków masowego przekazu, które nie znają prawdziwej wersji wydarzeń i zobowiązane są wierzyć w słowa panów profesorów, dokonuje się dyskredytacji człowieka i usuwa w cień jego dokonania. Gantenbrink nie podał też „samowolnie” żadnych informacji, ponieważ ani przez chwilę nie był pracownikiem DAI i nie obowiązywały go żadne restrykcje związane z polityką informacyjną tego instytutu. Depesza dpa, która poszła w świat i została przedrukowana w serwisach wielu gazet, służyła dezinformacji. Ludzie mieli uwierzyć, że inżynier Gantenbrink rozsiewa nienaukowe przypuszczenia. To z kolei do tego stopnia rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie wydano pozwolenia. Oto jak nieprawdopodobnie można zdeformować rzeczywiste wydarzenla. Uczona pomyłka Dalsza część depeszy agencji dpa wyraźnie zdradza cel całej machinacji: „Archeolog (profesor Rainer Stadelmann – E.v.D.) kategorycznie wyklucza możliwość istnienia komory. Po dokonaniu analizy przekazanych przez zdalnie sterowaną kamerę wideo obrazów i porównaniu z trzema innymi szybami tej piramidy uważa, iż w pełni potwierdza to jego pogląd; że szyb ten to jedynie modelowy korytarz. Wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw. komory królowej w górę miała wydostawać się dusza faraona. Widoczny przed kamiennym blokiem czarny pył to, zdaniem profesora Stadelmanna, resztki skorodowanych metalowych okuć modelowych drzwi. Zdroworozsądkowa teoria profesora i wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb nie przeciśnie się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach, niewielkie jednak wzbudza zrozumienie […].” Kto nie podziela tego dogmatu lub nie chce się z nim zgodzić z innych powodów, na pewno jest niespełna rozumu. Domyślam się nawet, dlaczego uczony profesor „kategorycznie wyklucza możliwość istnienia kolejnej komory” – w końcu to właśnie Rainer Stadelmann jest „wynalazcą” teorii trzech komór. Nie ma w niej miejsca na czwartą, nie mówiąc już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte dotąd w Wielkiej Piramidzie pomieszczenia mają łączną objętość około 2000 metrów sześciennych. Na te metry pustych przestrzeni składają się trzy komory, prowadzące do nich korytarze oraz Wielka Galeria. Jednak sama tylko Wielka Galeria zajmuje 1800¬7¦m¬ó:¦. Inaczej mówiąc, objętość Wielkiej Galerii stanowi wielokrotność objętości wszystkich trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej Galerii nie traktuje się jako, powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria |trzech |komór. Zdaniem profesora, szyb Gantenbrinka miałby być „modelowym korytarzem”, ponieważ „wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw. komory królowej w górę miała wydostawać się dusza faraona”. Warto pozwolić przeanalizować swoim szarym komórkom sprawę „modelowego korytarza”. Oto Egipcjanie stawiają najwspanialszą budowlę świata. Składa się ona z prawie 2,5 miliona kamiennych bloków. Poprzedzające budowę planowanie musiało być fenomenalne, wszystkie kamienie ciosowe, wszystkie występy pasują co do milimetra, mają przetrwać wieczność. We wnętrzu piramidy powstaje korytarz, który dziś nazywamy Wielką Galerią. Prowadzi ukosem w górę do komory królewskiej, ma 46,61¬7¦m długości, 2,09¬7¦m szerokości i 8,53¬7¦m wysokości. Ponieważ przeciwległe ściany schodzą się ku sobie, utworzone z poziomych płyt sklepienie mierzy tylko 1,04¬7¦m szerokości. Granitowe belki sklepienia nie leżą bynajmniej poziomo, lecz – zupełnie jakby chciano nam, zarozumialcom, dać dodatkowego prztyczka w nos – biegną ukosem w górę zgodnie z kątem nachylenia Wielkiej Galerii. Obróbka belek i kamiennych płyt jest tak idealna, że z trudem dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta dojdzie do Wielkiej Galerii, musi przecisnąć się wiodącym w górę korytarzem, idąc w kucki, ze zgiętym grzbietem. Do dziś nie potrafimy się domyślić, dlaczego budowniczy najpierw wybudowali ten niski korytarz, który przechodzi potem w Wielką Galerię. Za to profesor Stadelmann z godną lunatyka pewnością twierdzi, że szyb Gantenbrinka to „modelowy korytarz”, w dodatku nabierając tego przekonania po „porównaniu z trzema innymi szybami tej piramidy”. O święty Ozyrysie! Gdzież to w Wielkiej Piramidzie istnieją jakieś inne „modelowe korytarze” pozwalające na „porównanie¬)¦? Jak dotąd wszystkie inne szyby nazywały się |szybami |wentylacyjnymi! Ponadto szyb Gantenbrinka ma mieć za małe wymiary, aby można było przezeń przetransportować sarkofag, „nie mówiąc już o […] skarbach”. Jak to możliwe zatem, że w komorze królewskiej znajduje się sarkofag o wymiarach większych od wymiarów prowadzącego do |niej |korytarza? W świetle logiki profesora Stadelmanna sarkofag ten nie miał prawa znaleźć się w komorze królewskiej, albowiem – podobnie jak szyb Gantenbrinka – prowadzący do niej korytarz również jest o wiele za mały, aby przetransportować przezeń „sarkofag czy skarb”. Budowniczowie starożytnego Egiptu mieliby zatem umieścić we wspaniałym dziele, mającym przetrwać wieczność, „modelowy korytarz”. Lecz ten „modelowy korytarz” jest przecież niewidoczny i w dodatku wcale nie wychodzi na komorę królowej. Otwory wybił dopiero 120 lat temu mister W. Dixon. Przez ten „modelowy korytarz” miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona – tyle, że w komorze królowej nigdy nie było żadnego faraona, którego dusza mogłaby dokądkolwiek ulecieć. Zresztą, nawet gdyby znajdowały się tam jakieś zwłoki i szyby od samego początku były otwarte, to dusza faraona nie miałaby wolnej drogi ku niebu. Przecież za pewnik uważa się, że szyb Gantenbrinka zamknięty jest kamienną przegrodą, za którą nie ma nic więcej. Biedny faraon! „Zdroworozsądkowa teoria” szacownych egiptologów oraz „wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb [chodzi o szyb Gantenbrinka – E.v.D.] nie przeciśnie się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach” stanowią niemalże kropkę nad „i” w słowie „idiotyzm”. Spróbujmy rozważyć sytuację następującą. Załóżmy, że kalif Abdullah AI-Ma’mun – to ten, któremu w 827 r. przed Chr. udało się wyrąbać wejście do piramidy – wybił otwór w |innym miejscu niż w rzeczywistości, na poziomie 74 warstwy kamiennych bloków natrafił na wejście i w końcu dotarł do komory. I patrzcie państwo, oto z komory prowadzi w dół pod kątem 20 st. szyb o przekroju kwadratu z bokiem długości 20¬7¦cm. Późniejsi egiptolodzy ochrzciliby tę komorę mianem „komory Ma’muna”. Oni także zauważyliby kwadratowy otwór i obdarzyliby prowadzący od niego szyb mianem „otworu, którym ulatuje dusza faraona”, „korytarza modelowego” czy, powiedzmy, „szybu wentylacyjnego”. A potem pewnego dnia zjawia się inny Rudolf Gantenbrink i wysyła miniaturowy pojazd gąsienicowy 60¬7¦m w głąb piramidy. Tam robot zostaje zatrzymany przez kamienny blok uniemożliwiający dalszą jazdę. Wedle zastałego sposobu myślenia fachowców nowo odkryty szyb żadną miarą nie może prowadzić do komory, ponieważ „nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach”. Wybaczcie, szanowni panowie, ale faktem jest przecież, że szyb ten – patrząc od góry – prowadzi wprost do komory królowej. Jakiż to brak rozsądku zabrania spojrzenia od drugiej strony? Nikt, kto nie jest obciążony wiedzą fachową, nie wpadł nigdy na zwariowany pomysł, że ktoś mógłby przecisnąć jakieś skarby czy sarkofag przez kwadratowy szyb o długości boku 20¬7¦cm. Za tajemniczymi drzwiczkami szybu Gantenbrinka jak najbardziej |może (co nie znaczy, że musi) znajdować się komora mająca jeszcze inne wejście, dokładnie tak samo jak komora królowej. W zależności od tego, z której strony patrzymy, szyb Gantenbrinka może prowadzić równie dobrze z komory królowej, jak też do komory królowej. Niezależnie od niego istnieje jeszcze inne przejście, przez które można się dostać |do komory królowej. Na końcu szybu Gantenbrinka może znajdować się jakaś komora nawet wtedy, jeśli drzwiczki czy też kamień zamykający są na stałe zamurowane. Bardzo przepraszam, ale obydwa szyby prowadzące z komory królowej (ten południowy to właśnie szyb Gantenbrinka) aż do zeszłego wieku |również były zamurowane. Gdyby mister Dixon nie puścił w ruch kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu szybów i robot inżyniera Gantenbrinka nie mógłby wspiąć się jednym z nich. I odwrotnie: gdyby robot Gantenbrinka wjechał do tego szybu |od |góry, zostałby zatrzymany dokładnie tak samo jak dzisiaj, kiedy poruszał się od dołu do góry. No i oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby zgodni: to koniec szybu, dalej nic nie ma. I żaden nie zadałby sobie trudu, by przewiercić rzekomo ostatni kamienny blok albo rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o nauce? A gdzie ciekawość, gdzie żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się, że za drzwiczkami w szybie Gantenbrinka nic nie ma, a każdego, kto uważa inaczej, natychmiast dyskredytuje się jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu szybu robot Gantenbrinka sfilmował dwa metalowe uchwyty umieszczone bezpośrednio na drzwiczkach. Nie da się zaprzeczyć, że chodzi tu o metal, ponieważ, Bogu dzięki, jeden kawałek się odłamał i leży przy drzwiczkach. Jako że w czasach Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź, naukowcy z wielką pewnością siebie mówią o „miedzianych okuciach”. Mogłoby się okazać, że i teoria o miedzi jest trafiona jak kulą w płot. Lecz profesor Stadelmann i jego dzielna trzódka egiptologicznych znakomitości mają „naturalne” i z pewnością „rozsądne” wyjaśnienie. Oto jak je przedstawił dziennikarzowi Torstenowi Sassemu (143 ): „Do czego służy [miedziany fragment – E.v.D.]? Na początku zakładaliśmy, że jest to jakiś element techniczny. Zważywszy jego cienkość, wykluczyłbym jednak dzisiaj taką możliwość i uznałbym raczej, że chodzi o hieroglify. O znaki hieroglificzne umieszczone tam jako ozdoby. Jeśli zaś były to hieroglify, to miały oczywiście treść symboliczną. Musimy zatem dojść, co mogły oznaczać. Nasuwają się tutaj znaki przypominające kwiat lotosu. Kwiat lotosu symbolizuje południe, południową część kraju – to by mogło być to. Albo może jeszcze wyraźniej – staroegipski znak |shuut, czyli coś w rodzaju parasola przeciwsłonecznego, który noszono za władcą w czasie uroczystych procesji. Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym, że te parasole przeciwsłoneczne przygotowano dla duszy władcy, aby mogła je ze sobą zabrać, ulatując do nieba.” Wielkie nieba! Cała Wielka Piramida to jeden olbrzymi znak zapytania. Ani zespół projektanów i architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon, nie pozostawili najmniejszego słówka na temat prac przy wznoszeniu tego dzieła. Nie ma ani jednej inskrypcji głoszącej, w jaki sposób je wykonano. Żaden z nich nie pozostawił najmniejszej notki, która pozwoliłaby odpowiedzieć choćby na jedno jedyne pytanie dotyczące sposobu, w jaki zbudowano Wielką Piramidę. W samej piramidzie nie ma żadnych hieroglifów. Nigdzie nie spotkamy ścian pełnych znaków pisma, jakie znajdowano w innych starożytnych egipskich grobowcach. Cheops, rzekomy budowniczy Wielkiej Piramidy, miał być podobno despotą, który wbił sobie do głowy, że pozostawi po sobie największą budowlę wszystkich czasów. Ale zarówno on sam, jak i jego słudzy zapomnieli jakoś zawrzeć w samym dziele imię jego twórcy. Nie ma najmniejszego znaczka upamiętniającego imię faraona Cheopsa, nigdzie ani śladu inskrypcji gloryfikujących choćby jeden jego bohaterski czyn. Nie ma nic ku czci jakiegoś boga czy bogini, nie opiewa się żadnych przodków, na żadnej powale nie znajdziemy tekstów modłów. Wszystkie ściany, korytarze i komory piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także w przeszłości nie zawierały najmniejszych nawet glifów. Anonimowość wręcz perfekcyjna. Ale stop! Oto na końcu szybu Gantenbrinka mają się znajdować hieroglify oznaczające shuut, aby faraon mógł udać się do swych zmarłych przodków z parasolem przeciwsłonecznym chroniącym od udaru. Naprawdę trzeba mieć głowę, żeby na coś takiego wpaść! Mnie w każdym razie nie starcza konceptu, żeby to skomentować! W prawym dolnym rogu drzwiczek w szybie Gantenbrinka brakuje niewielkiego trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę czarnego pyłu. Dla profesora Stadelmanna jest to „pył ze skorodowanych metalowych okuć modelowych drzwiczek”. Jeśli pójdziemy śladem interpretacji uczonego, że szyb Gantenbrinka to jedynie „modelowy korytarz”, w dodatku zamknięty na głucho kamiennym blokiem, to w szybie tym nie ma prawa być najmniejszego powiewu, musi tam panować całkowity bezruch powietrza, jak w hermetycznym grobie. Z dwóch metalowych okuć drzwiczek |lewe jest częściowo odłamane. Czarny pył natomiast jest widoczny w |prawym rogu. Czyżby dzieło jakichś pyłowych duszków? Gdyby obydwa metalowe okucia jednocześnie i bez ruchu rdzewiały sobie przez tysiąclecia, to czarny pył musiałby być widoczny przy dolnej krawędzi drzwiczek, bezpośrednio pod okuciami. Tak jednak nie jest. Pył wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie jakby wywiewał go stamtąd słabiutki prąd powietrza. Jednakże najmniejszy nawet prąd powietrza świadczy o tym, iż szyb Gantenbrinka ma swoje przedłużenie. Albo o tym, że za drzwiczkami istnieje komora, do której prowadzi inne wejście. W dodatku pięciomilimetrowej średnicy laserowy promień UPUAUTA zniknął |pod dolną krawędzią drzwiczek. Niezależnie od tego, czy są to drzwiczki, czy kamień zamykający – na pewno nie jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to dać do myślenia? Najwidoczniej nie, w końcu przecież egiptolodzy zgodzili się, że chodzi o „modelowy korytarz”, więc jakiekolwiek dogłębne badania są po prostu zbędne. ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność 5 sierpnia 1993 r. dyrektor Muzeum Egipskiego w Berlinie, profesor Dietrich Wildung, napisał w artykule dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (143 ): „Jest to wystarczający powód dla egiptologa, aby złożyć serdeczne podziękowania inżynierowi [Rudolfowi Gantenbrinkowi – E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć się pokusie taniej sensacji i nie zdając sobie z tego sprawy, wchodzi na grząski teren fantasmagorii na temat piramid i zawartych w nich skarbów. Zaraz też oczywiście na scenie pojawia się pan von Däniken i z miejsca interpretuje ciemną smugę pyłu przy dolnej krawędzi kamiennej płytki jako sygnał, że za nią leży mumia faraona Cheopsa. Skoro zaś mamy nienaruszoną mumię egipskiego władcy, to w pobliżu muszą być też niezmierzone skarby, od czasów Herodota poruszające wyobraźnię potomnych. W ten sposób puszczono w ruch machinę trywialnej archeologii, a nawołujących do umiaru fachowców dyskredytuje się jako skostniałych konserwatystów nie umiejących wyzwolić się z pęt tradycyjnej akademickiej nauki.” Z takiej właśnie materii utkane są egiptologiczne wyobrażenia i tak dyskredytuje się inaczej myślących. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy interpretować czarnego pyłu jako sygnału, że za kamiennymi drzwiczkami „leży mumia faraona Cheopsa”. Na taki pomysł wpadł David Keys, archeologiczny korespondent brytyjskiej gazety „The Independent” (144 ). Jeśli idzie o piramidę Cheopsa, to już choćby dlatego nie strzępiłbym sobie języka na temat jakichś grobów faraona i rzekomych złotych skarbów, że moim zdaniem piramida Cheopsa wcale nie jest Cheopsa, nie mówiąc już o tym, by zawierała jakiś grób. Cóż więc takiego może się ewentualnie znajdować za kamiennymi drzwiczkami przegradzającymi szyb Gantenbrinka? Przypuszczalnie to samo, co w innych, nie odkrytych jeszcze komorach: wszelkiego rodzaju pisma i dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku. David Keys zwrócił uwagę na jeszcze jedną osobliwość: otóż różnica poziomów między komorą królowej a komorą królewską wynosi 21,5¬7¦m, a więc dokładnie tyle samo, co między komorą królewską a drzwiczkami na końcu szybu Gantenbrinka. Przypadek czy wyraźny sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który w artykule dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” kłamliwie przypisał mi coś, czego nigdy nie powiedziałem, jest zarazem prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia Egiptologów. W wywiadzie dla pewnej rozgłośni radiowej wygłosił następujący pogląd: „Nie łudzimy się, że naszymi materiałami, naszymi produktami musimy zadowolić każdego […] Zadowalająca wszystkich wizja pełnej archeologii dla każdego to bzdura, to po prostu coś źle pomyślanego” (145 ). Skoro sami szefowie gildii egiptologów tak właśnie myślą, to nic dziwnego, że za nic sobie mają opinię publiczną. I tak wiedzą, że w piramidzie Cheopsa nie ma prawa niczego być – więc po co jeszcze czytać i wysłuchiwać opinii jakichś tam niespecjalistów? W zasadzie, z jakiej racji finansuje się ze środków publicznych poczynania tych udzielnych książąt? Książęta również nigdy nie zdawali poddanym relacji z tego, co robią. Eksperci DAI zamierzają obecnie zbadać szyb północny odchodzący od komory królowej. O tym samym myślał także Rudolf Gantenbrink. Ja jednak chciałbym zapytać, czemu nikt nie pomyśli o tym, żeby najpierw dokończyć to, co już rozpoczęto? Istnieje wiele propozycji, w jaki sposób otworzyć, przewiercić czy nawet rozpuścić kwasem odkryte przez robota drzwiczki. Dlaczego nagle odrzuca się opinię, współpracę i fachową wiedzę Rudolfa Gantenbrinka? Jak to możliwe, by uczeni, którzy zazwyczaj są przecież całkiem rozsądni i nie pozbawieni poczucia humoru, zachowali się do tego stopnia dziwacznie i z taką niechęcią? Wydaje mi się, że chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść. Przedstawiciele dumnej egiptologii czują się w głębi duszy urażeni, ponieważ oto komuś spoza kręgu archeologów udało się dokonać niespodziewanego odkrycia. Są wściekli, ponieważ Gantenbrink rozmawiał z prasą. Czy dorośli mogą zachowywać się jak krnąbrne dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po prostu zataić to, co mogłoby się ukazać za tymi drzwiczkami? Czyżby chodziło o to, by na razie uchronić dotychczasowy dogmat przed niedowiarkami i najpierw potajemnie posortować to, co przez tysiące lat leżało w ukryciu? Nic nie pomoże reagowanie złością na taki zarzut. Fakt pozostaje faktem – kompetentni naukowcy z Egiptu nie życzą sobie publicznych wystąpień, chyba że będą to ocenzurowane komentarze kogoś z ich własnego obozu. Żaden dziennikarz, żaden neutralny obserwator nie może być obecny przy dalszych badaniach szybu Gantenbrinka, przy przebijaniu czy przewiercaniu tajemniczych drzwiczek. Żadna kamera telewizyjna nie może wysyłać w świat obrazów ani pokazać ścian szybu ze wszystkimi szczegółami. Żadna grupa naukowców z innych dziedzin nie ma prawa sprawdzić wyników analiz metalu okuć. A cała ta dziecinna zabawa w tajemnice ma rzekomo służyć tylko temu, by egiptolodzy mogli spokojnie i nie nagabywani przez nikogo pracować. Jak najbardziej rozumiem takie pragnienie, lecz przecież tym razem nie chodzi o jakiś tam pozbawiony znaczenia grobowiec, lecz o Wielką Piramidę, która od tysięcy lat fascynuje ludzkość. Chodzi o najpotężniejszą budowlę na naszej planecie, o jeden z cudów świata, o monument, wokół którego przez tysiąclecia narosły niezliczone legendy i przekazy. Nawet bez zbiegowiska i ciżby dziennikarzy egiptologia zaprzepaszcza właśnie jedyną w swoim rodzaju szansę, by zademonstrować światowej opinii publicznej swoje precyzyjne i nieskazitelne pod względem naukowym podejście. Marnuje okazję, by raz na zawsze jasno i wyraźnie zademonstrować wszystkim fantastom i kombinatorom, wietrzącym wszędzie tajemnice i spiski, co jest faktem, a co nie. A może ktoś się obawia, że na końcu szybu Gantenbrinka mogłoby się jednak coś znajdować? Dawni archeologowie nie byli pod tym względem aż tak małostkowi. Kiedy otwierano grobowiec Tutenchamona czy królowej Sechemchet, jednak dopuszczono obecność dziennikarzy. Dziś istnieją globalne sieci informacyjne, więc przekazywane „na żywo” przez kamerę robota obrazy z Wielkiej Piramidy dotarłyby jednocześnie do wszystkich domów. Wcale nie potrzeba do tego hordy dziennikarzy w komorze królowej, specjaliści mogą spokojnie i rzetelnie wykonywać swoją pracę. Ale muszą to być obrazy przekazywane |na |żywo, dokładnie w momencie dokonywania odkrycia, a nie pokazane dopiero w parę dni, tygodni czy miesięcy później, przycięte i opatrzone gładkim komentarzem. Wyobraźmy sobie, że Amerykanie trzymaliby w tajemnicy wydarzenie takie, jak lądowanie na Księżycu i dopiero w parę tygodni później NASA udostępniłaby ocenzurowaną relację. Okrzyki oburzenia byłyby jak najbardziej uzasadnione. Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od samego początku w otwarte karty? Dlaczego podatnicy mają finansować organizację, która traktuje ich jak smarkaczy? Egiptolodzy z DAI i Egipskiego Zarządu Starożytności unikają otwartości. Kto się boi otwartości i okrywa swoje działania płaszczykiem milczenia – ten ma coś do zatajenia. Jeśli zaś ktoś chce coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić oczy. Dopóki „polityka informacyjna” egiptologów ograniczać się będzie do stwarzania atmosfery tajemnicy i rzucania od czasu do czasu ochłapów informacji, opinia publiczna nie ma najmniejszych powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie wiadomo ilu szacownych uczonych obwieszczających z poważnymi minami, że za drzwiczkami zamykającymi szyb Gantenbrinka, tak jak się tego spodziewano, nic nie ma, to krytyczna opinia publiczna i tak w to nie uwierzy. Szansa została zaprzepaszczona. Już zresztą starożytny rzymski historyk Cornelius Tacitus (55-120 po Chr.) powiadał: „Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że na nią zasłużył.”

Erich von Däniken’s



Zrodlo:https://paranormalpl.wordpress.com/2010/03/12/inzynierowi-rudolfowi-gantenbrinkowi-udal-sie-majstersztyk/